WSTĘP
Motowyprawę do Maroka przygotowywaliśmy przez kilka miesięcy. Ostatecznie na wspólny wyjazd wybrało się pięć osób na czterech motocyklach. Skład kameralny i bardzo zróżnicowany zarówno wiekowo oraz sprzętowo. Jednak wszyscy młodzi duchem. To zapewniało, że nudno nie będzie Bus z motocyklami ruszył w środę 24 września. Po drodze zabraliśmy Bartosza z jego i Andrzeja motocyklem. Dalej to już kilkadziesiąt godzin jazdy nudnymi autostradami przez Niemcy, Francje i Hiszpanię. Do Malagi Dotarliśmy w piątek późnym wieczorem. W sobotę rano rozpakowaliśmy busa i przygotowaliśmy motocykle do wyjazdu. Andrzej dotarł do Malagi wczesnym popołudniem. Odebraliśmy go z lotniska i ruszyliśmy zwiedzać Malagę. Jacek doleciał dopiero około północy.
28.09.2014 - niedziela
Zgodnie z planem ruszyliśmy o 10 z Malagi w stronę portu w Algeciras. Mieliśmy do pokonania niespełna 140 km. Po drodze złapał nas przelotny deszcz jednak wysoka temperatura w mgnieniu oka wysuszyła nasze ubranka. Dosyć szybko drogowskazy również opisane specyficznym językiem przypominającym drut kolczasty doprowadziły nas do portu. Następnie znaleźliśmy kasy i kolejkę do naszego promu płynącego do Ceuty. Przed 13 byliśmy na statku. Niestety nie posiadał tarasu zewnętrznego. Zajęliśmy miejsca i zabraliśmy się za wypełnianie kwitów wjazdowych. Okazało się później, że te papierki będziemy spotykali częściej … Prom odcumował od lądu o 13 i skierował się w stronę Afryki. Tym razem fala była spora i mocno bujało. Zaczęliśmy odczuwać wczorajszy wieczór integracyjny J. Jednak to nie przeszkodziło dostrzec w morzu delfiny . To rzadki widok na Morzu Śródziemnym. Na promie był też sklepik … Tam poczyniliśmy odpowiednie zakupy w atrakcyjnych cenach czyli trafiliśmy do nieba, a dokładnie do strefy wolnocłowej ! Po 14 zjechaliśmy z promu i udaliśmy się prosto w stronę przejścia granicznego. Ceuta to terytorium Hiszpanii oddzielone od Maroka wysokim murem. Po podjechaniu pod przejście od strony marokańskiej tradycyjnie otrzymaliśmy pomoc majfrendów w wypełnianiu wcześniej przygotowanych dokumentów. Ciężko jest ich ominąć na ciasnym i chaotycznym przejściu. Dzięki tej procedurze straciliśmy tylko około godziny i po 10 euro ... . Dalej już było przyjemniej. Przelecieliśmy wzdłuż wybrzeża poprzez kilka nadmorskich miejscowości. Podziwialiśmy Morze Śródziemne z coraz wyższych półek skalistego wybrzeża. W Oued Labou odbiliśmy na południowy-zachód w stronę gór Rif. Zrobiło się ciekawiej. Mnóstwo zakrętów i coraz ładniejsze widoki. Na jednym z zakrętów znaleźliśmy parking i postanowiliśmy zjeść ostatnie zapasy polskiej kiełbasy. Po kilku godzinach dotarliśmy na przedmieścia Chefchaouen. Zaczęliśmy dopytywać tubylców o nasz hotel. Każdy kierował nas do centrum. Niestety tam nikt nie słyszał o takim adresie … Trochę zrobiło się dziwnie. Pierwszy nocleg i natrafiamy na problem L. Nagle ni stąd ni z owąd pojawił się człowiek w samochodzie i przedstawił jako właściciel hotelu! Do tej pory nie wiemy skąd on tam się wziął … prosił aby jechać za nim. Zaryzykowaliśmy i podążyliśmy za samochodem. Wąskimi uliczkami po kilku kilometrach dojechaliśmy na mały parking gdzieś na obrzeżach Mediny. Te miejsce nie budziło zaufania. Stało tam już kilka samochodów i kręciła się sporo ludzi. Spytaliśmy się naszego Gospodarza czy jest bezpieczny. Czy nikt nie „pożyczy” sobie naszych osiołków?. Stwierdził, że tu nie kradną gdyż za to ucina się ręce … Nie wiem czy to prawda ale nas odrobinę uspokoiło. Poza tym obok siedziało kilku lokalesów pilnujących pojazdów oraztowarzyszył im uwiązany na łańcuchu owczarek niemiecki. Zabraliśmy swoje bambetle i ruszyliśmy schodami w górę do naszego hoteliku. Po kilkuset metrach wspinaczki niebieskimi i bardzo wąskim uliczkami dotarliśmy do miejsca zamieszkania. Nasz pokój mieścił się na ostatnim piętrze. Nie było łatwo się wspiąć z tym wszystkim po całym dniu jazdy motocyklem. Podtrzymywała nas myśl, że za chwilę będziemy mogli uzupełnić płyny w naszym organizmie … Temperatura spotęgowała pragnienie J. Pokój pięcioosobowy z tarasem, oddzielnym prysznicem i łazienką. Dużo miejsca na odpoczynek i degustację tego co zakupiliśmy w strefie. Mieszkaliśmy w centrum Chefchaouen w starym domu przerobionym na hotel. Z tarasu, na który wchodziło się po drabinie mieliśmy widok na całą Medinę. Godzinę po zachodzie słońca po raz pierwszy usłyszeliśmy z pobliskiego meczetu śpiew Muezina. Okazało się, że ta „muzyka” będzie nam towarzyszyła już do końca. To było dziwne uczucie. W naszym kraju tego nie doświadczymy. Wieczorem wyskoczyliśmy coś zjeść regionalnego do poleconej przez naszego Gospodarza knajpy. Był tak miły, że nas podprowadził. Nie trafilibyśmy tam sami w tym labiryncie uliczek. Przy okazji poczuliśmy klimat tego błękitnego miasta położonego na zboczu góry. Okazało się, że restauracja posiada taras na dachu i tam zajęliśmy miejsca. Kelner zaproponował nam tradycyjne danie marokańskie czyli tajin. Jest to duszone mięso z warzywami i przyprawami w glinianym, specjalnym naczyniu. Każdy z nas wybrał go z czymś innym. Na zakąskę oliwki. Świeże, smaczne i aromatyczne. Dosyć szybko spożyliśmy nasze potrawy i udaliśmy się do hotelu. Po drodze zakupiliśmy kilka pamiątek. W hotelu zaś dokończyliśmy rozmowy …
29.09.2014 - poniedziałek
Po pierwszej nocy na afrykańskim lądzie postanowiliśmy raz jeszcze zwiedzić miasto i zjeść śniadanie w cieniu jego murów. Rano Chefchaouen wygląda inaczej. Błękit domów jest niesamowity i robi wrażenie jakbyśmy byli w niebie J. W centrum Mediny było kilka otwartych knajpek serwujących marokańskie śniadania. Zasiedliśmy i po chwili dostaliśmy świeży sok z pomarańczy i coś w rodzaju francuskich naleśników z różnymi dżemamii kremem z orzechów arachidowych. Po sytym śniadaniu udaliśmy się do hotelu i przed 12 podążyliśmy w stronę miejscowości Fes. Do przejechania mieliśmy niewiele ponad 200 km. Jednak postanowiliśmy wybrać drogi mniej uczęszczane i bardziej kręte. Dokładnie zwiedziliśmy mało znane i mniej uczęszczane zakątki gór Rif. Po 2-3 godzinach w jednej z miejscowości dostrzegliśmy przydrożne bary. Postanowiliśmy zaryzykować i zamówić coś do jedzenia. W jednej z bud zbudowanych nie wiadomo z czego na hakach wisiały duże kawałki mięsa. Okazało się, że to jest ichnia restauracja gdzie spożywają regionalne potrawy sami tubylcy. Wybraliśmy kawałek mięsa z którego przygotowano pięć porcji grillowanej baraniny. Aby poczuć się jak w poważnej restauracji zamówiliśmy dodatkowo sałatkę z przypiekanych pomidorów. Do popicia zaoferowano nam pot murzyna czyli amerykański napój w czerwonej puszce. Zasiedliśmy za białym plastikowym stołem ze śladami spożywania pokarmów przez mieszkańców całej okolicy. Ale żeby nie było, że nikt nie przestrzega przepisów sanitarnych otrzymaliśmy podkładki z pociętego papieru. Na szczęście nasz obiad wyglądał i smakował dużo lepiej niż mogliśmy się spodziewać. Niestety nie było nam dane zbyt długo delektować się atmosferą tego przybytku. Zleciała się młodzież z całej okolicy. Trzeba było szybko się ewakuować ... Po drodze postanowiliśmy zobaczyć drugą co do wielkości tamę w Afryce czyli El Wahda Dam. O tej porze roku turkus wody pięknie kontrastuje z piaszczystymi brzegami jeziora. To było świetne miejsce na krótki odpoczynek. Do Fes dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. GPS wpakował nas prosto w ciasne uliczki Mediny. Gdyby nie kolejny majfrend to ciężko byłoby trafić do naszej noclegowni. Za niewielką opłatą postanowił nas poprowadzić na swoim skuterze do miejsca zamieszkania. Nasz hotel znajdował się przy murach Mediny tuż przy jednej z bram wejściowych. Parking strzeżony był położony w ślepej uliczne przylegającej do hotelu. Tradycyjnie pokoje mieliśmy ulokowane dość wysoko i ponownie musieliśmy pokonać sporą ilość schodów wąską klatką schodową mając w rękach torby, kurtki i kaski. Ponieważ następnego dnia mieliśmy zwiedzać miasto, postanowiliśmy zakończyć wieczór w hotelu przy szklaneczce tego co nam jeszcze pozostało.
30.09.2014 - wtorek
Dzień bez motocykli poświęciliśmy na zwiedzanie Fezu. Miasto to kwintesencja kraju, jego kultury i cywilizacji związanej z islamem. Tutejsza ogromna medina, podzielona na kilka części, jest miejscem jedynym w swoim rodzaju, a porównać ją można co najwyżej ze starym miastem w Marrakeszu. W labiryncie uliczek i zaułków, pośród setek meczetów, medres, grobowców lokalnych świętych i mauzoleów przywódców religijnych, w starych rezydencjach możnych rodów, dawnych zajazdach kupieckich i w wiekowych, często zrujnowanych domach, od tysiąca lat życie toczy się nieomal w niezmienionym rytmie. Rytm ów wyznacza śpiew muezina, który zwołuje wiernych pięć razy w ciągu dnia na modlitwę. Zwiedzaliśmy Medinę wraz z jej bazarami. Do sławnych garbarni nie było łatwo trafić. Tubylcy widząc turystów od razu chcą pomóc w dotarciu do tej atrakcji turystycznej. Niestety nigdy za darmo. Są bardzo napastliwi. Opieraliśmy się ich usługom dopóki nie spotkaliśmy naszego skuterowego przewodnika z poprzedniego dnia. Nie wiem w jaki sposób nas odnalazł. Pokazał nam drogę do miejsca gdzie przejął nas kolejny majfrend i od razu wręczył garść mięty …Na początki nie załapaliśmy po co nam te aromatyczne roślinki? Wchodząc coraz wyżej zaczęliśmy się domyślać. Z każdym pokonanym schodkiem smród stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Po pokonaniu kilku pięter weszliśmy do kolejnego sklepu w którym znajdował się taras z którego można było zobaczyć sławną garbarnię. Fezka garbarnia zawdzięcza swoją popularność niezmiennej od stuleci procedury wytwarzania skór. Codziennie w pocie czoła pracownicy cechów dbają o najwyższą jakość swoich wyrobów starannie obrabiając skóry i maczając je w kadziach wypełnionych barwnikami.Ze względu na dokuczliwe zapachy długo tam nie wytrzymaliśmy. Ruszyliśmy dalej. Zbliżała się pora obiadowa i byliśmy już głodni. Na rogu jednej z ulic przed murami Mediny trafiliśmy na knajpkę, którą okupowało wielu tubylców. Na wejściu kelner od razu na przejął i zaprowadził na górny taras. Mieliśmy widok na ruchliwą ulicę. Tym razem zdecydowaliśmy się na szaszłyki z baraniny wraz z sałatką ze świeżych warzyw. Po posiłku nieśpiesznie udaliśmy się w kierunku hotelu. Wąskie uliczkami na szczęście zapewniały odrobinę chłodu. Będąc już blisko, wychodząc z Mediny zaczepił nas jeden z pracowników małej knajpki Na odczepne rzuciliśmy w jego stronę „have you Beer?” … Ku naszemu zaskoczeniu stwierdził „yes” … ale zaprasza na zaplecze. Rzeczywiście otrzymaliśmy piwo owinięte w serwetki za cenę skrzynki tego trunku w naszym kraju. Jednak tęsknota za tym złocistym napojem pozwoliła nam zapomnieć ile tak naprawdę powinno kosztować słabe piwo. Przed wieczorem udaliśmy się jeszcze w kierunku placu przy którym wznosi się najpiękniejsza z udostępnionych do zwiedzania rezydencji Fezu - pałac Batha. Wzniesiony w XIX w. z nakazu sułtana Mulaya Hasana, mieści obecnie Muzeum Batha. Za bramą znajduje się rozległy dziedziniec z arkadami i fontanną otwarty na niewielki ogród z egzotyczną roślinnością. Tam mieliśmy szansę nacieszyć oczy wspaniałą zielenią i posiedzieć w cieniu wysokich palm. Wieczorem wcześnie poszliśmy spać gdyż ze względu na coraz wyższą temperaturę postanowiliśmy ruszyć z samego rana. Następnego dnia kierować mieliśmy się na południe w stronę Sahary.
01.10.2014 - środa
Po dniu odpoczynku tak byliśmy spragnieni jazdy, że wyjechaliśmy z samego rana nie czekając na śniadanie. Krajobraz zmieniał się, temperatura rosła, a kilometry szybko mijały. Przejeżdżając przez kolejne pasma gór, porośnięte również lasami liściastymi napotkaliśmy lokalną atrakcję czyli makaki magot – małpy żyjące w sporych grupach. Tubylcy zrobili z tego niezły biznes organizując płatny parking oraz sprzedaż lokalnych pamiątek. Wykonaliśmy kilka pamiątkowych fotek i pojechaliśmy dalej. Po przejechaniu niecałych 300 km Bartosz zaczął zgłaszać problemy z hałasem w przednim kole. Myśleliśmy, że coś dostało się między zaciski hamulca. Po kilku próbach gwałtownego hamowania problem zanikł. Niestety po krótkim czasie powrócił. Rozwinęliśmy „warsztat” i po demontażu zacisków okazało się, że żywot zakończyły łożyska przedniego koła. Postanowiliśmy dojechać do pobliskiej Errachidy i poszukać warsztatu. Skołowanie łożysk do BMW K1300GT na południu Maroka nie jest prostą sztuką. Andrzej podjął się tego trudnego wyzwania. Zaczęliśmy od serwisu Renault/Dacia. Pracownica skierowała nas do sklepu z zamiennikami, który okazał się garażem ze wszystkim oprócz łożysk. Dalej udaliśmy się do serwisu Peugeot. Tym razem jeden z mechaników postanowił zawieźć nas w miejsce gdzie może uda się coś zdobyć. Ruszyliśmy za owym mechanikiem, który jechał traktorem …. Na szczęście tylko odstawił furkę do domu i przesiadł się na motocykl Andrzeja. Oczywiście bez kasku … Razem udali się do następnego znajomego, który też gdzieś pojechał i po upływie kolejnych drogocennych minut przywiózł łożyska o innym oznaczeniu lecz o prawidłowych wymiarach. To było dopiero pół sukcesu, choć humory już się poprawiły. W międzyczasie otrzymaliśmy pomoc od człowieka, który nagle się pojawił i zaproponował nam nocleg we własnym pobliskim hotelu. Ponieważ wieczór się zbliżał odpuściliśmy dzisiejsze plany i skorzystaliśmy z oferty. Mieliśmy łożyska, nocleg to teraz wypadało się zabrać za robotę. Niestety posiadany klucz rurkowy okazał się zbyt słaby. Bartosz miał bardzo mocno dokręcone koło. Trzeba było załatwić nasadkę z kluczem wpustowym o wymiarze 22 mm z długą rurą aby zestaw mógł zadziałać. Ile otrzymaliśmy obietnic dostarczenia klucza już nie policzę. Włącznie z przyjazdem mechanika z rajdu Paryż-Dakar. Jednak po wielu próbach kolejnych pomocników nie udała się ta sztuka do późnych godzin nocnych. Wspomniany wcześniej właściciel hotelu zapewnił nas, że do 9 rano będziemy mieli temat ogarnięty. Postanowiliśmy udać się na zasłużony odpoczynek.
02.10.2014 - czwartek
Niestety mechanicy wraz z upragnionym kluczem nie pojawili się o ustalonej godzinie. Wypatrywaliśmy ich tępym wzrokiem, a plan zaczął się sypać … Na szczęście pojawili się koło 10 na skuterku dzierżąc dumnie w dłoni wyczekiwany klucz. Wracamy do gry !!! Z miejsca rzuciliśmy się do pracy. Tak szybko, że po montażu nowych łożysk zapomnieliśmy o rurce dystansowej ... Cała akcja trwał kilkadziesiąt minut. Banan pojawił się przede wszystkim na twarzy Bartosza. My też już wiedzieliśmy, że wspólnie jedziemy dalej. Szybkie pakowanie i krótka narada. Jedziemy na Saharę i nadrabiamy około 200 km czy odpuszczamy?Wspólnie zdecydowaliśmy, że musimy zobaczyć tą kupę piachu. Około 13 ruszyliśmy dalej na południe w stronę Merzougi. Minęliśmy Rissani i nagle zrobiło się ciepło i płasko. Temperatura dochodziła do 35 stopni C. Wydmy Erg Chebbi osiągają wysokość do 150 metrów i widać było je z 20 km. Po drodze zaczęły pojawiać się chyba jedyne duże zwierzaki egzystujące w tym klimacie czyli wielbłądy. Aby dojechać do wrót Sahary trzeba przejechać Merzougę i na końcu znajduje się duży plac, na którym poczuliśmy się jakby w hurtowni piachu. Wielka i wysoka piaskownica jaką jest Erg Chebbi robi spore wrażenie. Andrzej nawet podjął próbę wjechania w tą żółtą „mąkę” lecz dosyć szybko poległ. Te podłoże kompletnie nie nadaje się do poruszania na czymkolwiek … no może poza wielbłądami. Po wykonaniu kilku pamiątkowych fotek zrobiliśmy w tył zwrot. Na przedmieściach zauważyliśmy knajpkę przed, którą stały motocykle. Postanowiliśmy tam podjechać. Okazało się, że ten niewielki lokal prowadzą włosi i właśnie wizytują u nich przyjaciele z BMW Motorrad Club Bologna. Szybko podjęliśmy rozmowy, które zakończyły się wymiana naklejek i koszulek klubowych. Wspólna fota była ukoronowaniem naszej nowej znajomości. Saluti agli amici da Italia !!! Fajnie jest spotkać bratnie dusze tak daleko od domu. Jednak nie tylko jazdą człowiek żyje. W lokalu, który choć mały był klimatyzowany tradycyjnie zamówiliśmy tadżina w wersji polio czyli z kurczakiem. To był chyba najlepszy tadżin jak jedliśmy w Maroku … choć wykonany przez Włochów. Udo kurczaka duszone w oliwkach, które po uduszeniu przyjęły postać kremu. Wyśmienite danie !!! Jednak czas gonił. Wracamy na północ. Byliśmy spóźnieni. Długie proste i mały ruch pozwolił nam szybko nadrabiać kilometry. Niestety wysoka temperatura powodowała częste postoje na uzupełnianie płynów. Robiło się coraz ciemniej. Ostatnie kilometry musieliśmy pokonać w zupełnej ciemnicy. Do Baumalne dotarliśmy dopiero po 21 … Po raz kolejny okazało się, że posiadane koordynaty na miejsce noclegowe zupełnie się nie zgadzają. Było późno, ciemno i nie mogliśmy odnaleźć hotelu. Na szczęście nasz nowy Gospodarz odebrał telefon i łamanym angielskim próbował nam wytłumaczyć jak do niego dojechać. Niestety nie wiele to pomogło i oświadczył, że za chwilę przyjedzie po nas. Po paru minutach podjechała taksówka, z której wyszedł uśmiechnięty jegomość. Wsiadł na moto Bartosza i z tylnego siedzenia wskazywał drogę. Gdy trzeba było zjechać w ciemną i kamienistą dróżkę Bartosz do niego rzucił krótko „zsiadaj” ! Powiedział to dość stanowczo gdyż nasz marokański przyjaciel w mgnieniu oka zeskoczył z GT-ka i popędził w świetle naszych reflektorówdo bramy swojej kazby. Sytuacja była dosyć zabawna ale nie dla naszego Gospodarza. Przeleciał ze 200 m w dosyć dobrym tempie ... Otworzył bramę i poprowadził nasze motki przez gęstwinę krzaków prosto na taras jego agroturystycznej kazby o nazwie Ecolodga! Rzeczywiście było Eco. Okazało się, że mamy mieszkać w prawdziwej marokańskiej kazbie przerobionej na mini hotelik. Warunki były dosyć surowe ale bardzo klimatyczne. Byliśmy zmęczeni długim dniem. Nie trzeba było nikogo namawiać do snu. Bardzo szybko wszyscy padli na swoich łóżkach.
03.10.2014 - piątek
Rano pożegnaliśmy z miłymi gospodarzami i ruszyliśmy dalej na południe. Niestety musieliśmy z zrezygnować z wąwozu Dades, którego wcześniejszego dnia nie zdarzyliśmy przejechać. Dosyć szybko dotarliśmy do Quarzazate. Z poprzedniej wyprawy pamiętałem, że tam był sklepik, w którym można było zakupić to co lubimy, a ciężko jest dostać ... W takich chwilach zawsze pojawia się uśmiech na zmęczonych twarzach. Zakupy poczyniono, choć ceny były tradycyjnie z kosmosu … Za miastem minęliśmy CLA Studios. Najwięksi twórcy filmowi upodobali sobie to miejsce, jego okoliczne Kazby oraz pustynne krajobrazy regionu, jako tło dla swych kinematograficznych dzieł. W okolicy zrealizowane został takie przeboje kinowe jak: "Gladiator", "Klejnot Nilu", "Lawrence z Arabii", „Jezus z Nazaretu”, „Aleksander” czy „Książę Persji”. Krajobraz coraz bardziej się zmieniał. Temperatura dochodziła do 39 stopni C !!! Po przejechaniu około 300 km stanęliśmy tradycyjnie na obiad w lokalnej knajpce, która się reklamowała przez wiele kilometrów. Niestety gdy dojechaliśmy była zamknięta. Jednak czujny gospodarz usłyszał nasze motocykle i za chwilę otworzył swój wyszynk . Zaproponował tradycyjne berberyjskie danie czyli tadżin tym razem z jajkiem i warzywami. Okazało się, że w tym miejscu było sporo naklejek ekip, które zapewne tu się stołowały. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji i nakleiliśmy również naszą. Po obiedzie zostało nam do miejscu noclegu nie wiele więcej jak 100 km. Dojeżdżając do hotelu złapała na burza piaskowa. Doświadczyliśmy tego ciekawego zjawiska pierwszy raz. Musimy przyznać, że jest mało przyjemne. Piasek dostał się w najmniejsza szczelinkę naszych ubrań, motocykli bagaży. W hotelu też mieli co robić. Choć tradycyjnie nie spiesznie. Wieczorem mieliśmy co robić. Przecież byliśmy po zakupach w Quarzazate. Do tego podano nam tadżina z wołowiną, na którego czekaliśmy ze dwie godziny … Syci i napici poszliśmy spać !
04.10.2014 - sobota
Noc nie była zbyt długa. Rano śniadanko i odkurzenie motocykli po wczorajszej burzy piaskowej. Wszystkie zmieniły barwę i trzeba było je odrobinę oczyścić. W międzyczasie Kasia postanowiła pozbierać daktyle, które spadły z rosnącej tuż obok palmy. Pogoda się poprawiła i ruszyliśmy na zachód. Nie mieliśmy do pokonania zbyt wielu kilometrów. W zbiornikach pozostało jeszcze kilka litrów benzyny z wczorajsze dnia. Postanowiliśmy zatankować motocykle po drodze aby wystarczyło nam paliwa do końca dnia. Do najbliższej miejscowości mieliśmy około 50 km. Wiedzieliśmy, że na południu mogą pojawić się problemy z benzyną. Jednak nie domyślaliśmy się, że aż takie. Do Akki dojechaliśmy dosyć szybko. W mieście, które tradycyjnie było skupione wzdłuż głównej drogi zaczęliśmy rozglądać się za stacją paliwową. Nigdzie nie mogliśmy jej dostrzec. Zasięgnęliśmy jeżyka u napotkanych francuzów w samochodach 4x4. Tez nam nie potrafili nam pomóc. Bartosz dowiedział się, że gdzieś dalej można kupić potrzebna nam wache. Okazało się, że jest dostępna w pobliskim garażu. Miejsce nie wyglądało najlepiej jak i tubylcy siedzący na kocykach, którzy z uśmiechem na nas spoglądali. Stwierdziłem, że nie będziemy ryzykować. W GPS-a, wbiłem najbliższą stację i zobaczyłem, że za nie całe 3 km coś powinno być. Obserwujący nas tubylcy kiwali głowami. Postanowiłem sam pojechać i sprawdzić te miejsce. Koledzy zostali, a ja ruszyłem. 3 km to nie odległość. Zwłaszcza, że teren był płaski jak stół. Na nawigacji kilometry do celu w mgnieniu oka znikały, a ja nic nie widziałem. Jednak postanowiłem dojechać do samego końca licząc, że upragniona stacja wyłoni się z piasku jak jakaś fatamorgana … Niestety głupie urządzeń wskazywało „cel osiągnięty”, a w około oprócz kamieni i kilku krzaków nic nie można było dostrzec. Co teraz? Paliwo się kończy, do następnej miejscowości kilkadziesiąt kilometrów, a koledzy zaczynają przebierać nogami. Wróciłem z powrotem do naszych towarzyszy podróży. Nie zapomnę ich min jak powiedziałem, że tam nie ma żadnej stacji … Krótka konsternacja i szybka decyzja - tankujemy w garażu. W międzyczasie podjechała Policja i zaczęła nas wypytywać co my w ogóle kombinujemy … Chyba nie spodobało im się, że tak się kręcimy po ich rewirze. Szybko podjechaliśmy pod wspomniany garaż. Na twarzach obsługi widać byłoszyderczy uśmiech. Chłopaki wiedzieli, że i tak wrócimy, Mieli niezły ubaw obserwując nasze niezdecydowanie … Poszedł do nas młody chłopak i trzymając w reku pięciolitrową butlę po wodzie rzucił „how” ? Nie ryzykowaliśmy „full” tylko każdy zamówił „fifteen” czyli trzy butle. Tankowanie było śmieszne nie tylko dla nas. Wszyscy, którzy się zlecieli też byli rozbawieni. Chyba byliśmy przez chwilę atrakcją tej niewielkiej miejscowości … Połowicznie zadowoleni ostrożnie ruszyliśmy dalej wysłuchując pracy silnika po wlaniu kilku butelek owej benzyny. Na szczęście nic się nie działo, a nasze motki spokojnie pokonywały kolejne kilometry. Czym dalej tym chłodniej. Temperatura w porównaniu do poprzedniego dnia zaczęła spadać. Po drodze mieliśmy jeszcze jedną kontrolę Policji. Na szczęście byliśmy przygotowani i oddaliśmy funkcjonariuszom fiszki z naszymi danymi. To wystarczyło aby szybko i sprawnie załatwić temat kontroli. Nad ocean dotarliśmy wczesnym popołudniem. Od razu wjechaliśmy na trotuar, z którego rozlegał się piękny widok na Ocean Atlantycki. Wykonaliśmy kilka pamiątkowych foci. Ocean robi wrażenie. Po kilku dniach na pustyni to była dobra odskocznia od wysokich temperatur. Było tylko 24 stopni C !!! To o 15 stopni mniej jak poprzedniego dnia. Szok! Szybko znaleźliśmy hotel i po wypakowaniu postanowiliśmy tym razem na „lekko” udać się motkami na kultową plażę Legzira !!! Ciężko jest ją znaleźć gdyż nie ma żadnych znaków kierujących w te piękne miejsce. Poza tym aby do niej się dostać trzeba zjechać dosyć stromą i szutrowądrogą. Plaża jest wyjątkowa. W tej niesamowitej scenerii spokojnie można kręcić kolejne części „Gwiezdnych wojen”. To miejsce wygląda kosmicznie, a to za sprawą wielkiej skalnej bramy, która piętrzy się nad piaskiem i nurkuje w Atlantyku. Ale najwspanialsze jest to, że kilkadziesiąt metrów dalej pysznią się drugie, bliźniacze kamienne wrota. Chyba jeszcze efektowniejsze od pierwszych. Wrażenie jest niesamowite. Można siedzieć i godzinami delektować się tym popisowym numerem natury. Z tego wszystkiego bardzo zgłodnieliśmy. Na szczęście na plaży jest kilka knajpek, które podają wyśmienite ryby z grilla. Zamówiliśmy sobie doratę i spokojnie czekaliśmy na jej podanie. Podziwialiśmy zachód słońca nad oceanem. Lekka bryza nas schładzała. Było przyjemnie. Po podaniu ryb szybko je pochłonęliśmy. Były świeże i przez to wyśmienite. Zaczęło zmierzchać. Ponieważ przybyliśmy na plażę na „lekko” musieliśmy wracać gdyż zaczęło robić się chłodno. W hotelu wymieniliśmy się wrażeniami z długiego dnia i udaliśmy się na spoczynek. Od dziś będzie chłodniej i znacznie więcej owoców morza :).
05.10.2014 - niedziela
Od tego dnia rozpoczęliśmy powrót. Ponieważ tego dnia w Maroko było święto to śniadanie było dostępne tylko o godzinie 7.00 … To spowodowało, że ruszyliśmy wcześnie rano. Bardzo dobrze ponieważ tego dnia mieliśmy do pokonania nie całe 500 km z czego ponad 100 km przez góry Atlas. Pierwszy raz mieliśmy pochmurne niebo, a temperatura spadła do 20 stopni C. Jechaliśmy początkowo wzdłuż wybrzeża. Minęliśmy Agadir i przejeżdżaliśmy przez pola plantacji cytrusów. Pogoda zaczęła się poprawiać, a temperatura rosła. Dosyć szybko dojechaliśmy do gór Atlasu. Tu zaczęła się przygoda. Na południowym odcinku wymieniono asfalt. Niestety jest na nim jeszcze sporo żwirku. To zmusiło nas do powolnej jazdy. Nie daleko przed przełęczą Tizi’n Test (2100 mnpm) asfalt zniknął … . Prawdopodobnie osuwisko go kompletnie zniszczyło i nasze GT-ki musiały zaliczyć kilkaset metrów szutru na wysokości prawie 2000 mnpm !!!. Na przełęczy, w znanej nam knajpce i zarazem moteliku nakleiliśmy naszą naklejkę. Troszkę się zasmuciliśmy ponieważ nie odnaleźliśmy naszej naklejki z poprzedniej wyprawy … Chyba gospodarz postanowił wymienić szyby ... Z przełęczy było już z górki, Setki wspaniałych zakrętów okraszonych niewiarygodnymi widokami. Chciałoby się jechać i jechać. Po zjeździe z gór było już blisko do Marrakeszu. To jest piękne i zielone miasto. Szybko się ogarnęliśmy i polecieliśmy na kultowy plac Jaamal El Fna aby skosztować miejscowych specjałów i zrobił zakupy. Poczuliśmy klimat tego magicznego miejsca.Dziś wracamy nad ocean aby podładować akumulatory na powrót.
06.10.2014 - poniedziałek
Rano po opuszczeniu hotelu pojechaliśmy motocyklami zrobić ostatnie zakupy. Niestety wieczorem nie zdążyliśmy zakupić wystarczającej ilości pamiątek, a nasza motowyprawa dobiegała do końca. Nie jest łatwo znaleźć coś ciekawego na tym olbrzymim targowisku. Perełki trzeba uważnie wypatrywać w gąszczu tandety..Z tego powodu wyjechaliśmy z miasta dopiero po 14. Ruszyliśmy na zachód w stronę Oceanu. Dosyć mocno wiało. Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do Safi. Tam Bartosz usłyszał, że wymienione kilka dni temu łożyska znów zaczynają szumieć … Jednak stwierdziliśmy, że szum to dopiero początek końca tych podróbek i powinny wystarczyć do samej Hiszpanii. Ruszyliśmy dalej drogą wzdłuż oceanu. Tradycyjnie towarzyszyły nam piękne widoki. Wczesnym wieczorem dojechaliśmy do El Jadidy. Hotel mieliśmy przy samej plaży z widokiem na Ocean. Tu odpoczniemy cały następny dzień, łapiąc ostatnie afrykańskie promienie słońca.
07.10 – wtorek
Tego dnia odpoczywaliśmy. Początkowo po śniadaniu udaliśmy się na plażę. Później postanowiliśmy zwiedzić te portowe miasto.. W piątkę ruszyliśmy promenadą wzdłuż plaży, przy której umiejscowiły się knajpki. Po odpływie na wspomnianej plaży wielu młodych ludzi rozgrywało mecze w piłkę nożną. Tak jakby nie mieli do dyspozycji żadnych boisk … Dziwnie to wyglądało gdyż plaży nikt nie wykorzystywał do opalania lub wypoczynku. Po drodze przy porcie napotkaliśmy smażalnie ryb, w której tubylcy spożywali świeże owoce morza. Bartosz natychmiast zamówił sardele z grilla. Chłopcy spożyli je na pobliskim murku. Chyba im smakowały gdyż znikały w mgnieniu oka. Po tym malo wykwintnym ale bardzo smacznym posiłku nadszedł czas na marokańska herbatkę. Mieliśmy dużo czasu i nie speszyliśmy się. Dlatego mogliśmy się w czuć w rolę tubylców, którzy w kawiarniach przesiadują całe dnie … Tuz obok był bazarek, na którym ponownie szukaliśmy pamiątek. Po kilku godzinnym spacerze wróciliśmy do hotelu. Bartosz zdecydował się okupować leżak umiejscowiony w pobliżu basenu hotelowego, a Andrzej wybrał się na przejażdżkę po okolicy. Po krótkiej sjeście wróciliśmy tym razem w trójkę do miasta. Tak minął na cały dzień. Naładowaliśmy akumulatory przed jutrzejszą jazdą.
08.10.2014 - środa
Od samego rana można było odczuć atmosferę powrotu. Poza tym nic już nas nie mogło zaskoczyć tym pięknym kraju. Wszystko co najciekawsze już widzieliśmy. Dlatego dosyć szybko przemknęliśmy przez Casablankę. Ładne miasto o ciekawej architekturze. Tradycyjnie zatrzymaliśmy się przy Meczecie Hassana II, któryjest trzecim pod względem wielkości meczetem na świecie. W głównej sali modlitewnej może zmieścić się 25 tysięcy muzułmanów, a na jego rozległym dziedzińcu dalsze 80 tysięcy. Do świątyni przylega minaret o wysokości 210 metrów, co czyni go najwyższym minaretem na świecie i najwyższą budowlą w Maroku. Strzeliliśmy kilka fotek i pojechaliśmy coś zjeść. Mieliśmy ochotę na wołowinę … Gdzie można ją dostać jak nie w McDonalds J. Nikt nie narzekał, że to fast food. Wszyscy bardzo szybko napełnili wygłodniałe od mięsa brzuchy. Teraz można było jechać chociaż na koniec świata. Ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, a za Rabatem odbiliśmy w stronę Meknes. Tam już nie jest tak ciekawie jak na południu. Dlatego dosyć szybko dojechaliśmy do naszego miejsca docelowego. Mieliśmy małe problemy z odnalezieniem Hotelu. Wieczorem zwiedziliśmy Medinę ... Następnego dnia wracamy do Europy !!!
09.10.2014 – czwartek
Nasza motowyprawa dobiega do końca. Dziś opuścimy Afrykę. Dlatego ruszyliśmy z samego rana aby dotrzeć przed południem do portu. Do Ceuty mieliśmy ok. 300 km. Czyli trzeba było się śpieszyć. Nie było już czasu na turystykę, zwiedzanie i zdjęcia. Poza tym już chyba nikt o tym nie myślał. Chcieliśmy znaleźć się jak najszybciej w Europie. Tęskniliśmy za domem. Wybraliśmy drogę dłuższą czyli wzdłuż wybrzeża ale za to szybszą. Przed Ceutą mijaliśmy bardzo wielu czarnoskórych mieszkańców Afryki. Chyba szukali okazji aby jakkolwiek przekroczyć granicę hiszpańską. Przypomnę, że Ceuta to terytorium Hiszpanii oddzielone od Maroka wysokim murem. Przed przejściem granicznym tradycyjnie pojawili się Majfrendzi, którzy wymachując białymi kartkami niezbędnymi do przekroczenia granicy oferowali swą zbędna pomoc. Tym razem uśmiechając się mile pomachaliśmy im ręką i prosto podjechaliśmy do odprawy. Dosyć szybko poszło i po kilkunastu minutach byliśmy już na terytorium Hiszpanii. Wystarczyło przejechać miasto i stanąć do następnej kolejki na prom. Na szczęście byliśmy przed czasem i oczekiwanie w pełnym słońcu było niczym w porównaniu do myśli, że niebawem będziemy na starym kontynencie. Na promie dokupiliśmy „napoje” i oczekiwaliśmy komunikatu kapitana, że możemy opuścić prom. Tuz za portem zatrzymaliśmy się aby podzielić się radością, że wszystko zakończyło się pełnym sukcesem i bez strat dojechaliśmy z powrotem do Europy. Jacek z radości, aż klęknął i ucałował europejską ziemię. Po drodze zjedliśmy jeszcze „normalny” obiad i wieczorem dojechaliśmy do naszego kampingu. To była udana i ciekawa wyprawa, obfitująca w niesamowite widoki i przygody. Wszyscybyli pod wrażeniem różnorodności tego kraju. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Na pewno tam wrócimy.
Koniec.