Prolog
Gambia chodziła nam po głowie od 2 lat. Zainteresowaliśmy się tym krajem gdy tam dotarły pierwsze polskie ekipy. Kierunek okazał się bezpieczny, a my za każdym razem będąc w Maroko z zaciekawieniem patrzyliśmy w stronę południa.Dlatego wiosną zeszłego roku podjęliśmy decyzję o organizacji motowyprawy do Gambii. Dosyć szybko zebraliśmy skład i ustaliliśmy termin wyjazdu na koniec lutego. Plan zakładał szybki przejazd przez Maroko, Saharę Zachodnią, Mauretanię i Senegal. W Gambii mieliśmy eksplorować tereny wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, które obfitowały w różnej maści ptactwo oraz zwierzynę znaną nam tylko z ogrodów zoologicznych.
Tradycyjnie ekipa przyleciała samolotem dzień wcześniej do Malagi. Pogoda w Polsce nie rozpieszczała. Motocykle przygotowane stały pod hotelem. Po odebraniu ekwipunku oraz okolicznościowych koszulek, wszyscy pełni adrenaliny przed wyjazdem udali się na spoczynek. Następnego dnia z samego rana mieliśmy ruszyć do Afryki.
Dzień 1 – 28.02.2016 (niedziela) – 770 km
Słońce w Hiszpanii wstaje prawie dwie godzimy później niż w naszym kraju. Dlatego nie było łatwo wstać o 7 rano gdy na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Niestety plan był ambitny i musieliśmy rano wyjechać. Przecież czekała nas przeprawa promowa przez morze Śródziemne i odprawa graniczna w Maroko. Z chłopakami byliśmy umówieni tuż za Malagą u Marka, który ma fajny apartamencik w tej ciekawej okolicy. Ekipa stawiła się punktualnie. Szybko się przywitaliśmy i ruszyliśmy w stronę portu w Algeciras. Do portu mieliśmy 100 km. Postanowiliśmy jechać darmowymi autostradami. Tak, tak …. darmowymi. W Hiszpanii autostrady są płatne i darmowe. Choć te darmowe potrafią być usiane rondami … W ten sposób zaoszczędziliśmy kilkanaście euro, które można było spożytkować w sklepie wolnocłowym na promie. Do portu dojechaliśmy z odpowiednim zapasem czasu aby kupić bilety i ustawić się w kolejce na prom.Niestety Markowi S. wydano błędny bilet i musiał się wrócić do kasy . Nerwowo oczekiwaliśmy na jego powrót. Na szczęście wyrobił się w czasie i już wspólnie wjechaliśmy na prom. Na promie wykonaliśmy ostatnie połączenia z rodzinami i zakupiliśmy napoje rozweselające na długie wieczory. Pożegnaliśmy Europę i charakterystyczną górę Tarika leżącą na terytorium Gibraltaru. Po chwili ujrzeliśmy czarny ląd, który jest oddalony o kilkanaście kilometrów od starego kontynentu. Przeprawa się przedłużyła. Nie wiemy z jakiego powodu. Staliśmy na redzie prawie godzinę. Niestety oznaczało to, że plan zaczął się sypać … Dodatkowo przy wyjeździe z promu w czasie kontroli dokumentów, Marek S. nie utrzymał motocykla i oparł go na sprzęcie Adama … Dzięki tej figurze stracił prawe lusterko.Sporo niefarta jak na pierwsze godziny naszej motowyprawy. Na szczęście odprawa po stronie marokańskiej poszła bardzo sprawnie. Tuż przy granicy wymieniliśmy walutę. Po przejechaniu kilku kilometrów wpadliśmy na autostradę i zapieliśmy najwyższe biegi aby nadrobić zaległości. Zatrzymywaliśmy się tylko na tankowanie.Niestety po drodze złapał nas kilka razy przelotny deszcz. Temperatura też nie była najwyższa. Choć w porównaniu z aurą w naszym kraju nie można było narzekać. Robiło się ciemno. Do Marrakeszu dojechaliśmy już po zmroku. Szybko zabukowaliśmy się w hotelu zlokalizowanym niedaleko mediny i po chwili ruszyliśmy na zwiedzanie tego kultowego miasta. O dziwo serce mediny czyli plac Jamma El Fnaa był opustoszały. Kramy wraz z głośnymi sprzedawcami zwijały się i nie mogliśmy nacieszyć oczu widokiem tętniącego życiem głównego targowiska starego miasta. Po zaspokojeniu głodu w rodzinnej restauracji o nic nie mówiącej nazwie KFC, postanowiliśmy wrócić do hotelu gdyż następnego dnia czekało nas ponad 800 km … Po dotarciu do hotelu zrobiła się gorąca atmosfera ;). Długo jeszcze rozmawialiśmy o odczuciach pierwszego dnia. Marrakesz zawiódł nas pustkami na ulicach. Po rozmowie z obsługa hotelową okazało się, że sprawcą tego była niska temperatura oraz niedziela, w którą zawsze jest mniejszy ruch. W oczekiwaniu na kolejne przygody poszliśmy spać.
Dzień 2 – 29.02.2016 (poniedziałek) – 870 km
Pierwsza noc przebiegła dosyć spokojnie. Może nie trwała zbyt długo ale wszyscy punktualnie stawili się na śniadaniu. Oznaczało to, że ekipa jest zdyscyplinowana i zmotywowana do poważnych wyzwań jakie nas czekały … Pogoda na szczęście się poprawiła i rano przywitało nas słońce. Najedzeni, szybko się spakowaliśmy. Przy okazji sprawdziliśmy stan naszych osiołków. Ustawiliśmy się przed hotelem, zrobiliśmy pamiątkowa fotę i ruszyliśmy dalej.Celem była stolica Sahary Zachodniej czyli Al-Ajun. Za Marrakeszem postanowiliśmy uzupełnić paliwo. Po zatankowaniu motków naszym oczom ukazało się zaśnieżone pasmo górskie czyli majestatyczny Atlas. Nie zdziwiło nas, że szczyty nadal były białe. Przecież to najwyższe pasmo górskie w Afryce. Rozciąga się na przestrzeni ponad 2000 km od wybrzeży Oceanu Atlantyckiego po Zatokę Kabiską na Morzu Śródziemnym. Najwyższym szczytem jest Dżabal Tubkal (4167 m n.p.m.). Niestety widok ten oznaczał, że w czasie pokonywania tego łańcucha gór, odczujemy niższą temperaturą. Wspięliśmy się na wysokość 1300 m.n.p.m. Temperatura spadła poniżej 10 0 C. Tam musieliśmy cieplej się ubrać. Na szczęście widoki rekompensowały nam chłód. Atlas zawsze potrafi wzbudzać emocje. Po kilkudziesięciu kilometrach zjechaliśmy z gór i od razu temperatura wzrosła. Na parkingu musieliśmy zdjąć wszystko to co założyliśmy na górze. W międzyczasie zauważyliśmy, że ów parking jest także miejscem do prac serwisowych wszelkiej maści pojazdów. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia jak poważne remonty można wykonywać pod gołym niebem z dala od autoryzowanych serwisów.Przy czym „mechanicy” nic sobie nie robili z przepisów BHP i zagrożenia jakie im grozi … Nie chcąc im przeszkadzać, ruszyliśmy dalej. Z każdym przejechanym kilometrem robiło się cieplej. Temperatura wreszcie zaczęła oscylować wokół 20 0 C. Widoki też czarowały nas swoim klimatem. Pojawiła się również niespotykana dotąd roślinność. Między innymi ze względu na temperaturę coraz częściej robiliśmy sobie przerwy. Jak to zazwyczaj bywa aby wykonać ciekawe foty trzeba zjechać z głównej drogi. często potem nie łatwo jest powrócić na asfalt … zwłaszcza takim potworem jakim jest BMW K1600 GTL Jednak w naszym team’ie zawsze można liczyć na pomoc życzliwych kolegów. Wczesnym popołudniem zatrzymaliśmy się na obiad. Tego dnia zjedliśmy pierwszego tadżina, który jest tradycyjną marokańską potrawą, przygotowywaną w naczyniu o tej samej nazwie. Nie mogliśmy również się oprzeć marokańskiej sałatce, która jest idealnym starterem przed czymś bardziej treściwym. Nie mogło również zabraknąć berber whiskey czyli marokańskiej miętowej herbatki zwanej również potocznie marocan tee mint. Oczywiście podano ją nam zgodnie z odwiecznym rytuałem czyli polano z odpowiedniej wysokości aby napowietrzyć i schłodzić ten regionalny napój. Było już niestety późno, a pozostało jeszcze ponad 400 km. Musieliśmy się szybko zebrać i zwiększyć tempo. Droga zbliżyła się do wybrzeża. Zaczął dokuczać nam silny wiatr. Niestety pojawiły się zapowiadane kontrole Policji. Zabierało nam to cenne minuty. Oczywiście byliśmy przygotowani i mieliśmy wydrukowane fiszki, które zastępują dokumenty. Ostatnie kilometry pokonywaliśmy po ciemku. Z powodu zalegającego piachu na drodze musieliśmy zwolnić. Piaszczyste wydmy wdzierały się na asfalt walcząc o każdy metr tej nieprzyjaznej dla kierowców ziemi … Na teoretycznej granicy marokańsko-saharyjskiej zaliczyliśmy kolejne dwa check-pointy oddalone od siebie i kilkaset metrów. Musieliśmy odpowiedzieć na wiele dziwnych pytań. Widać, że mają się tu czego obawiać. My jednak byliśmy już zmęczeni i chcieliśmy jak najszybciej dojechać do hotelu. Na szczęści mundurowi znali nasze miejsce noclegu i po kilkunastu minutach pozwolili jechać dalej. Do hotelu dojechaliśmy po kilkunastu minutach. Mieścił się w starszej części miasta, które nie wyglądało zbyt ciekawie. Z resztą hotel podobnie … na szczęście koleś z recepcji był bardzo miły i doskonale mówił po angielsku. Zapewnił, że nasze motocykle są zupełnie bezpieczne, a dla pewności będzie je dodatkowo pilnował jego „frend”. Zapewniał nas również, że hotel dysponuje monitoringiem choć nie wiadomo czemu nie potrafił nam pokazać monitora z obrazem z kamer. Szybciutko zajęliśmy pokoje i nastąpiła wieczorna konsumpcja … Tym razem trwała dłużej … chyba dlatego, że dzień obfitował w dużo większą ilość wrażeń.
Dzień 3 – 01.03.2016 (wtorek) – 840 km
Tym razem pobudka była odrobinę trudniejsza. Niektórym dłużej zeszło z pakowaniem. Może dlatego, że w hotelu nie oferowano śniadania i trzeba było samemu coś wykombinować. Czas gonił, ręce się trzęsły … nie było łatwo. Mimo tych obiektywnych trudności z lekkim opóźnieniem wszyscy stawili się na parkingu przed hotelem. Al-Ajun to dziwne miasto. Może dlatego, że tu nie dociera wielu turystów. Mimo wszystko jest czyste i zadbane. Za miastem znów zetknęliśmy się z wszechobecnym piaskiem i pustynnym klimatem. Wydawało się, że długie proste i znikomy ruch pozwoli na szybsze tempo. Niestety po przejechaniu kilkunastu kilometrów nasza teoria została szybko zweryfikowana z rzeczywistością. Za zakrętem, na górce, stał patrol Policji z wycelowanym w nas radarem laserowym. Mundurowy zdecydowanie zamachał nam swoim lśniącym lizakiem. W efekcie wszyscy stanęliśmy na przymusowym parkingu tuż przy drodze. Dumnym krokiem podszedł do nas oficer i zakomunikował, że tylko prowadzący go interesuje, a reszta jest wolna. Jednak postanowiliśmy, że czekamy wszyscy na rozwój sytuacji. Paweł wraz z Policjantem udali się to radiowozu … Postanowił natychmiast rozpocząć negocjacje. Niestety chyba jego znajomość języków obcych lub tez może aparycja nie przekonała dzielnego Policjanta do odstąpienia od marnowania papieru i wypełniania tych wszystkich dokumentów. Również wsparcie finansowe jego rodziny nie wchodziło w grę … Był nieugięty. Incydent poskutkował mandatem formatu A4 i karą pieniężną w wysokości 500 dirham czyli 50 euro.
Na początek dnia nie była to dobra nowina. Przygnębienie i niepewność co nas spotka za następnym zakrętem, poskutkowała wolniejszym tempem. Długo to jednak nie trwało ponieważ dalej to już tylko widzieliśmy piach i ocean …
Jedna z nielicznych miejscowości przywitała nas ciekawą bramą i nie wiadomo czemu bardzo szeroką arterią. Przecież tu nie ma aż takiego ruchu aby budować takie szerokie drogi … Przy jednym z wielu posterunków zauważyliśmy drogowskaz na plażę. Postanowiliśmy tam zjechać i coś przekąsić. Był czas na odpalenie kuchenek, skosztowanie kawy oraz spacery po plaży, która była usiana muszelkami. Nawet udało nam znaleźć się kilka pokaźnych rozmiarów okazów. Po zaspokojeniu apetytów ruszyliśmy z powrotem w stronę głównej drogi. Dalej krajobraz nie ulegał zmianie. To są tereny mało zachęcające do zamieszkania. Pojawiły się również pierwsze problemy z dostępnością benzyny. Olej napędowy jest tu bardziej popularny. Na szczęście byliśmy zaopatrzeni w dodatkowe kanistry, w których mieliśmy niezbędne rezerwy paliwa. Towarzyszące nam wybrzeże Oceanu usiane było klifami, które prowokowały do zatrzymania się i zrobienia kilku fajnych fotek. Dalej to już była walka z czasem. Trzeba było mocno się spinać aby tym razem dojechać przed zmrokiem. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi zaczęliśmy szukać miejsca pod namiot. Na jednym z check-pointów Policjanci odradzili nam rozbijanie namiotów przy drodze. Straszyli nas minami, które pozostały po ostatniej wojnie o ziemie Sahary Zachodniej. Niestety nie wiedzieliśmy czy mówi prawdę ale postanowiliśmy nie sprawdzać tego … Przed zmrokiem dotarliśmy do granicy. Panował tam spory ruch. Stało dużo samochodów ciężarowych. Przejście graniczne było już zamknięte. Okazało się, że są tam dwa hotele. Wybraliśmy ten lepszy … Na parkingu stwierdziliśmy w geesie Pawła „flaka” w tylnym kole. Po szybkiej kontroli okazało się, że ma popękana oponę. Wyglądało to nieciekawie. Widać było druty … Ponieważ było późno to najpierw postanowiliśmy załatwić nocleg, a potem mieliśmy podjąć decyzję co dalej. Hotel był delikatnie mówiąc skromny … poprosiliśmy o wyższy standard czyli z pokoje łazienkami. Nie wyglądało to dobrze ale tego wieczora mieliśmy większe zmartwienia. Postanowiliśmy założyć dętkę w kole z popękaną oponą. Dzięki temu mieliśmy nadzieję, że pojedziemy dalej i może w Senegalu uda nam się kupić nową oponę. Przecież tam kiedyś odbywał się sławny rajd Paryż-Dakar. Wszystko odbyło się przy dźwiękach muzyki Pink Floydów wydobywających się z Jackowego GTL-a na tyłach „hotelu” czyli naszego prywatnego parkingu. W czasie pracy delektowaliśmy się zapasami balasia. Po całej akcji humory się poprawiły i w tej miłej atmosferze spędziliśmy jeszcze trochę czasu zastanawiając się co nas dalej czeka.
Dzień 4 – 02.03.2016 (środa) – 450 km
Wstaliśmy wcześniej. Nie tylko z powodu dużego ruchu w hotelu ale przede wszystkim dlatego, że mieliśmy do wykonanie kilka ważnych czynności … Na początek nie mogło zabraknąć śniadanka i kawki … Poza tym wiedząc, że do Mauretanii pod groźbą kary nie można wwozić alkoholu musieliśmy go skrzętnie ukryć. Nie ma lepszego miejsca jak camelbak ;). Po tym wszystkim na tyłach naszego hotelu, w sąsiedztwie wraków samochodów uformowaliśmy tradycyjnie kolumnę. Do bramy przejścia granicznego mieliśmy kilkaset metrów. Pamiętając o problemach z dostępnością paliwa w Mauretanii postanowiliśmy uzupełniliśmy zapasy benzyny. Na przejściu byliśmy przed czasem. Jak zwykle uczynni „majfrendzi” machając rękami zaprosili nas przed samą bramę. Ominęliśmy w ten sposób długą kolejkę TIR-ów. Byliśmy pierwsi do odprawy. To nas dobrze nastrajało. Odprawa po stronie marokańskiej to tylko 7 okienek do odwiedzenia … Po 45 minutach byliśmy „załatwieni” i ostemplowani ;). Ruszyliśmy w stronę przejścia mauretańskiego. Niestety między przejściami nie ma żadnej drogi. To jest czterokilometrowy odcinek ziemi niczyjej, usiany wrakami samochodów, rozbitymi telewizorami oraz zużytymi oponami. Podobno po obu stronach tego czegoś co miało przypominać pas drogowy były pola minowe pozostałe po ostatniej wojnie. Postanowiliśmy jechać za lokalesami, którzy koniecznie chcieli udzielić nam wsparcia. Jednak najciężej dosłownie i w przenośni miał Jacek. Jego GTL był najmniej dostosowany do pokonywania pustyni. Choć miał najszerszą tylną oponę ;). Mimo trudności zawsze mógł liczyć na wsparcie towarzyszącego nam od początku „majfrenda” … To była dosyć spora piaskownica. Chłopaki świetnie się bawili. Niektórzy nawet postanowili sprawdzić jak szybko można zeskoczyć z motocykla ;). Ta zabawa trwała kolejne 45 minut. Temperatura oscylowała wokół 40 st. C. Było niemiłosiernie gorąco. Ustawiliśmy motki przy pierwszy niewielkim i jednym z wielu budynków. Przygotowaliśmy wszystkie niezbędne dokumenty i przekazaliśmy największemu czyli Adamowi aby załatwił niezbędne stempelki. My zaś staraliśmy się znaleźć cień. Był niezbędny nie tylko dla nas ale i dla kanisterków, które wypełnione benzyną napuchły jak balony. Po kilkunastu minutach wrócił Adam z nieciekawa miną … Zakomunikował, że „Pan Władza” kwestionuje nasze wizy, które wyrobiliśmy w berlińskiej ambasadzie Mauretanii. Tym razem wszyscy udaliśmy się do wspomnianego urzędnika. Rozmowy trwały kilka minut. Jednak mina wszechmocnego była niewzruszona … Stwierdził, że powinniśmy mieć wizy biometryczne, a wyjaśnień możemy żądać od berlińskich ambasady. Ręce nam opadły. Koleś w ogóle nie chciał dyskutować. Jedynym wyjściem było wyrobienie kolejnych wiz. Koszt to jedyne 120 euro ;). Czas leciał, a temperatura rosła. Decyzja, choć nie łatwa mogła być tylko jedna. Robimy kolejne wizy. Procedura była nie tylko kosztowna ale długotrwała. I wszystko w małym, brudnym i obskurnym pomieszczeniu bez okien i działającej klimatyzacji choć urządzenie wisiało pod sufitem … Po kolejnej godzinie mieliśmy wklejone nowe wizy. Niestety to nie był koniec formalności. Zostały do załatwienia ubezpieczenia i opłaty drogowe. Słaba informacja, a w zasadzie dezinformacja sprawiła, że straciliśmy cenne 4 godziny z naszej marszruty. To były bardzo męczące i stresujące godziny. Jednak przejeżdżając ostatni szlaban cieszyliśmy się jak dzieci … Było późno, gorąco, a przed nami po horyzont roztaczał się pustynny krajobraz. Praktycznie dopiero zaczynaliśmy realizować dzisiejszy plan. Przed nami było ponad 400 km w tym nieprzyjaznym ludziom terenie. Północna Mauretania jest bardzo biedna. Tam nie wiele można zobaczyć. Jest płasko, monotonnie i nudno. Brakuje roślinności. Ludzie mieszkają w małych drewnianych budkach przypominających małe zagrody dla zwierząt. Z czego oni żyją? Czym się zajmują? Takie myśli towarzyszyły nam przez cały dzień. Choć zdarzają się miejscowości, w których droga nagle się poszerza i można ujrzeć osiedla jednakowych, murowanych domków. Niestety nikogo tam nie było widać. Prawdopodobnie to był kolejny „udany” pomysł urzędników na zasiedlenie tych mało atrakcyjnych terenów. Dalej sytuacja wracała do normalności czyli biedy. I dominował piach, aż po sam horyzont. Gdy zbliżyliśmy się ponownie do Oceanu temperatura zaczęła spadać. To było miłe uczucie. Przed zmierzchem dojechaliśmy do stolicy Mauretanii czyli Nawakszutu. Na wjeździe mieliśmy pięć kontroli Policji. Dodatkowo ruch samochodowy się zwiększył. Musieliśmy wzmóc czujność gdyż tubylcy nie wiele sobie robili z przepisów ruchu drogowego. Poza tym zauważyliśmy, że światła nie są im niezbędne do poruszania się po zatłoczonych drogach stolicy. To wszystko zabrało nam sporo czasu i nerw. Do naszego hotelu dojechaliśmy po zachodzie słońca. Był skromny … Sprawdzając warunki bytowe nie mieliśmy siły wybrzydzać. Szybko zajęliśmy nasze pokoje. Gołym okiem było widać, że będzie tanio. Zamówiliśmy pizzę i rozpoczęliśmy wieczorny posiłek zakrapiany lanym spod stołu balasiem i opowieściami minionego dnia. W tej pięknej atmosferze Mateusz na wszelki wypadek postanowił zapytać obsługę czy może posiadają jakieś opony do naszych motocykli. Po chwili zniknęli w ciemnościach przyhotelowych chaszczy … Po chwili przyleciał prezentując uśmiech od ucha do ucha. Z czego on tak się cieszy ? Stwierdził, że w krzakach leżą jakieś stare opony o podobnym bieżniku … Wszystkim nam miny zrzedły … przecież to jest nierealne. To jest biedna Mauretania ! Skąd tu wzięły się opony motocyklowe gdzie jeżdżą tylko stare fury i rozpadające się skutery. A jednak. Oświetliliśmy czołówkami wspomniane krzaki, a naszym oczom ukazały się Metzelery Tourance czyli opony, które posiadał właśnie Paweł. Szybko ją wyciągnęliśmy i odkurzyliśmy w grubej warstwy piachu i kurzu. Po szybkim sprawdzeniu okazało się, że jeszcze ma sporo bieżnika. Dodatkowym atutem było brak widocznych dziur. Stwierdziliśmy, że bierzemy ją. Nie chcieliśmy pokazywać emocji ale wreszcie musiało paść konieczne w takich sytuacjach stwierdzenie „how much”? Tubylec chyba zorientował się, że jesteśmy pod ścianą i rzucił od niechcenia 50 euro !!! Za co ? Za tą starą oponę ??? Wtedy palcem pokazał napis na oponie ”made in Germany”. Niestety na naszej widniał zgoła odmienny … „made in China”. Wtedy na twarzy naszego „majfrenda” pojawił się uśmiech. Powtórzył … 50 euro ;). Przez jakiś czas wymienialiśmy się cyferkami. Stanęło na 25 euro. Dobiliśmy targu i zaczęliśmy świętowanie !!! Było z czego się cieszyć. Nikt z nas nie spodziewał się, że w tym obskurnym miejscu znajdziemy rozwiązanie naszych problemów. Ta noc był długa …
Dzień 5 – 03.03.2016 (czwartek) – 380 km
To była ciężka noc. Dosyć długo świętowaliśmy znalezienia opony do geesa Pawła. Wstaliśmy dosyć późno, a przecież czekała nas jeszcze wymiana opony … Pogoda była smętna. Nie nastrajała do pracy … tak jak i nasze samopoczucie. Leniwie i bardzo powoli każdy z nas próbował wrócić do podróżniczego trybu życia. Jednak opona się sama nie wymieni. Trzeba było się zmobilizować i zebrać w sobie ostatnie pokłady sił i zakasać rękawy do pracy. Tradycyjnie można było liczyć na Czesia ;). Widać, że parę opon wymienił w swojej motocyklowej karierze. Trzeba szczerze przyznać … robota nam totalnie nie szła. Zabieraliśmy się do tej opony z każdej strony. Po dłuższej chwili okupionej potem i ciężkim oddechem wymieniliśmy gumę … Teraz pozostało sprawdzić efekt naszej pracy i nocnych zakupów. Uruchomiliśmy nasz miniaturowy kompresorek. Tą czynność nadzorowali już wszyscy … że niby taka ciekawa ;). Po chwili niepewności okazało się, że powietrze się trzyma i będziemy mogli kontynuować naszą przygodę. Pozostało się spakować, zjeść skromne śniadanko i znaleźć w gąszczy wąskich uliczek stację paliw, która posiada w sprzedaży benzynę bezołowiową … Z hotelu wyjechaliśmy dopiero po godzinie 11.00. Na szczęście w miarę szybko czyli na drugiej odwiedzonej stacji była dostępna waha. Ponieważ nie mieliśmy waluty mauretańskiej ustawiliśmy się w kolejce aby lać ciągiem z jednego dystrybutora i płacić na koniec w europejskiej walucie. Od razu otoczyła nas grupka dzieciaków z wyciągniętymi rączkami. Jeden z ich był ubrany w koszulkę klubu piłkarskiego Borussia Dortmund z numerem 9. Czyli na jego plecach widniało swojsko brzmiące nazwisko „Lewandowski” ;). Okazało się, że nasi piłkarze znani są również w Mauretanii. Po zatankowaniu ruszyliśmy na południe, w stronę granicy z Senegalem. Tym razem mogliśmy zobaczyć jak wygląda stolica za dnia. Ponieważ było już bardzo ciepło, a i płynów jakby nasze organizmy bardziej się domagały, stanęliśmy przy najbliższym sklepiku, który miał wystawione na zewnątrz napoje chłodzące. Ulice nie wyglądały ciekawie. Panował bałagan i chaos. Trzeba było uważać aby nie być uczestnikiem kolizji. Do granicy mieliśmy ponad 200 kilometrów. Za Nawakszutem ruch zmalał ale pojawiły się remonty dróg. Czyli zaczęła się walka z szutrem … Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów odbiliśmy z głównej drogi w stronę przejścia w Diamie. Rosso ze względu na złą opinię postanowiliśmy ominąć. W jednej z nielicznych wiosek zrobiliśmy sobie przerwę na uzupełnienie płynów. Tradycyjnie pierwsze przywitały nas dzieciaki ubrane przede wszystkim w kolorowe koszulki klubów piłkarskich. Sport musi być popularny w Afryce ;). Pojawiły się również wielbłądy. Od tego momentu zaczęła się droga szutrowa w postaci tarki. Biegła wzdłuż rzeki Senegal przez tereny Parku Narodowego Diawling. Trzeba było uważać na przebiegające guźce. To był męczący ponad 50 kilometrowy odcinek. Trudne warunki spowodowały, że grupa się mocno rozciągnęła. Oczywiście co kilka kilometrów stawaliśmy aby poczekać na Jacka, który dbając o stan swojego GTL-a nie mógł dotrzymać kroku geesom. Przy okazji był czas odpoczynek. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach trafiliśmy na posterunek funkcjonariuszy, którzy zbierali opłaty za przejazd przez park. Ta przyjemność kosztował nas 8 euro od motocykla. Potwierdziło to nasze przekonanie, że Mauretania jest bardzo droga. Na szczęście granica była już tuż, tuż. Dotarliśmy na nią koło 16.00. Natychmiast otrzymaliśmy pomoc od kolejnego „majfrenda”, który przekonywał nas, że bez jego pomocy będzie ciężko wszystko załatwić. Tradycyjnie przekazaliśmy dokumenty Adamowi, który razem z naszym pomagierem zniknął w pobliskim budynku. Czas leciał, a efektów nie było widać. W Afryce czas biegnie swoim tempem … Nam to było ciężko pojąć … W pewnej chwili podszedł do nas starszy mężczyzna z niechlujnie zawiązanym turbanem. Wyglądał jakby dopiero wstał. Trzymając w ręku jakieś skrawki papieru i długopis, poinformował nas, że musimy uiścić opłatę za parking w wysokości 2 euro !!! Natychmiast wszyscy mocno poirytowani spytali się ze zdziwieniem „za co” ? Za to, że czekamy aż wyjątkowo powolni urzędnicy wypełnią nasze paszporty ? Czy może za to, że stoimy na szutrowej drodze pomiędzy dwoma pokrzywionymi i zardzewiałymi szlabanami ? To było już przegięcie … jednak nie mieliśmy jeszcze załatwionych formalności. Dlatego z ciężkim sumieniem zdecydowaliśmy wręczyć wymaganą kwotę „urzędnikowi”. To jednak nie był koniec kabaretu. W odległości kilku metrów od nas stała niewielka drewniana budka. Ponieważ nie mieliśmy nic lepszego do roboty, Mateusz postanowił sprawdzić co tam oferują. Zajrzał do tego przybytku i poinformował nas, że mają tam zimne napoje w znośnej cenie. W tym czasie jednak byliśmy skoncentrowaniu na obserwowaniu budynku, w którym przebywał Adam. Nikomu nie chciało się wykonać tych kilku kroków. Jednak po pewnym czasie podszedł do nas kolejny tubylec, który łamanym angielskim spytał „dujułontdrink” ? Nieumyślnie ktoś z naszych mu przytaknął. Po chwili Gościu trzymał w rękach kilka zimnych puszek Coli i Fanty. Każdy sięgnął po jedną i kilkoma łykami zaspokoił pragnienie. Zrobiło się całkiem przyjemnie … do momentu gdy tubylec zażyczył sobie zapłaty za napoje. Okazało się, że cena wzrosła kilka razy więcej jak w oddalonym kilka merów sklepie. Na pytanie czemu cena jest inna jak w sklepie oznajmił krótko „serwis” ;). Dostał tyle ile napoje kosztowały w sklepie. Nie był zadowolony. Po chwili wrócił Adam z mnóstwem papierków. Rozdzielił je wszystkim po równo. Po godzinie mieliśmy stempelki i nowe ubezpieczenia na Senegal. Pozostało wsiąść na motki, przejechać pod szlabanem i wjechać na most będący jednocześnie tamą. Przekroczyliśmy granicę i jednocześnie rzekę Senegal. Musieliśmy też od razu dokonać opłaty za przejazd przez most … kolejne 8 euro ;). Po drugiej stronie rzeki ustawiono nas przy małym obskurnym budynku, w którym mieliśmy załatwić formalności wjazdowe do Senegalu. Na jego drzwiach znajdowało się sporo naklejek wyprawowych. Musieliśmy i my zaznaczyć swoją obecność. Wieczór szybko się zbliżał. Zrobiło się chłodniej. Po stronie senegalskiej mieliśmy nadzieję na lepsze tempo. Niestety tu straciliśmy ponad dwie godziny. Między innymi z tego powodu, że urzędnicy byli już po pracy. Za pewną dopłatą postanowili na pomóc. Tylko czemu siedzą w biurach jak są już po pracy ? U nas to nazywają … korupcją! Jednak turyści zbyt wiele nie mogą zdziałać. Nigdzie oficjalnie nie jest napisane w jakich godzinach można liczyć na przejście granicy. Słońce chyliło się ku zenitowi. Musieliśmy się zbierać. Pozostało 50 kilometrów do naszego noclegu. Okazało się, że Senegal posiada bardzo dobre drogi. Denerwowały nas tylko liczne spowalniacze, które były dosyć wysokie i zmuszały nas do znacznego zbijania prędkości. Zdążyliśmy jeszcze zahaczyć o sklepik, w którym dostaliśmy senegalską whiskey. Poprawiło to nam humor. Przecież zapasy tego szlachetnego trunku szybko się kurczyły. Po 22.00 dojechaliśmy do naszego przybytku pod Saint-Louis. Postawiliśmy sprzęty i od razu zauważyliśmy przed nami, dobrze oświetlony bar z dużym tarasem. Okazało się, że oprócz jedzenia serwuje piwo i mocniejsze alkohole. Nie było na co czekać. Zamówiliśmy zimne piwko i coś do zjedzenia. Otrzymaliśmy aromatyczny gulasz z makaronem. Pyszne jedzenie z zimnym piwem to był wspaniały początek tego wieczora. Cały ośrodek składał się z małych, okrągłych domków. Miały imitować senegalskie chaty. Tylko były dużo lepiej wyposażone. Super warunki. W domkach były bardzo duże łóżka z pokaźnymi moskitierami. W jednym z nich Marek zauważył pod sufitem gekona. Stwierdził, że chłopaki mieszkający w tym domku mają farta. Czemu, zapytaliśmy ??? Bo gekon zjada owady ;). Postanowiliśmy zgasić światło i wrócić do baru. Po powrocie już go nie było … pod sufitem ;). Tak zakończyliśmy kolejny dzień …
Dzień 6 – 04.03.2016 (piątek) – 220 km
Rano nie śpieszyliśmy się. Tego dnia mieliśmy do pokonania tylko 220 km. Okolica była spowita mgłą. Mieszkaliśmy na półwyspie wokół, którego znajdowały się rozległe rozlewiska Oceanu Atlantyckiego. Od samego rana, kto mógł łączył się z globalną siecią aby pochwalić się widokami jakie nam do tej pory towarzyszyły. W czasie porannego obchodu mogliśmy zobaczyć jak wygląda miejsce, w którym spędziliśmy ostatnią noc. Nasze małe klimatyczne domki znajdowały się tuż przy plaży. Na terenie ośrodka znajdowała się również wieża widokowa. Postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda bliższa i dalsza okolica. To było bardzo klimatycznie miejsce. Nie chciało się wsiadać na motocykle. Zwłaszcza, że bar był od rana otwarty ;). Dopiero po godzinie 11, udało nam się ruszyć dalej. Do asfaltu mieliśmy kilka kilometrów drogi szutrowej. Po drodze mijaliśmy kopce soli, którą tubylcy wydobywają z okolicznych rozlewisk. Postanowiliśmy zwiedzić ciekawe pod względem architektonicznym Saint-Louis. Była to pierwsza kolonia francuska w Afryce i stolica Francuskiej Afryki Zachodniej. Miasto jest położone przy ujściu rzeki Senegal do Oceanu Atlantyckiego. Zachodnia część miasta położona jest na półwyspie Langue de Barbarie, a zabytkowe centrum na wyspie. W 2000 roku wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wschodnia część miasta już była mniej ciekawa. Panował tam totalny bałagan i chaos. Ciężko było się przebić przez zatłoczone ulice. Straciliśmy sporo czasu zanim wydostaliśmy się z tej metropolii. Za miastem przypomnieli o sobie funkcjonariusze Policji, którzy co kilkadziesiąt kilometrów sprawdzali nasze dokumenty. Przy posterunkach były umiejscowione stragany, których właścicielki wykorzystujące czas na kontrolę wciskały nam świeże owoce. To była ciekawa forma kooperacji prywatnej inicjatywy z mundurowymi ;). W jednym z większych miasteczek zauważyliśmy bank. Postanowiliśmy zaopatrzyć się w lokalną walutę. Okazało się, że pracownicy mieli przerwę i trzeba było chwilę zaczekać. Ten czas postanowiliśmy przeznaczyć na degustację lokalnych owoców. Od razu otoczyła nas grupka dzieciaków, z którymi podzieliliśmy się arbuzem. Po wybraniu gotówki z bankomatu ruszyliśmy dalej. Droga była dosyć ciężka. Panował bardzo duży ruch. Dodatkowo wybijały nas z rytmu liczne spowalniacze. Po kilkudziesięciu kilometrach nasze nawigacje zaczęły wskazywać inne drogi do celu. Postanowiliśmy zaufać urządzeniu Marka S., który posiadał najnowszy motocykl z fabryczną nawigacją. Już po chwili skręciliśmy w prawo i przejechaliśmy przez lokalny bazar. Wąska droga wiła się pośród drewnianych straganów z różnorodnym asortymentem. To nie rokowało najlepiej. Na szczęście udało nam się przejechać bez strat ;). Jednak później był już tylko piach. Do końca etapu mieliśmy kilkanaście kilometrów. Droga jednak nie wyglądało komfortowo … zwłaszcza dla Jackowego GTL-a. Te ostatnie kilometry bardzo nas zmęczyły. Piach, kurz i wysoka temperatura dały o sobie znać i zaowocowały lekkim stresem. Gdyby nie fakt, że do hotelu pozostały 2 kilometry pewnie tam byśmy pozostali. Zmotywowaliśmy Jacka aby wykrzesał ostatki sił i ruszyliśmy dalej. O dziwo po kilkuset metrach wyjechaliśmy na asfalt. Okazało się, że nawigacja poprowadził nas skrótem, który kosztował nas utratę co najmniej dwóch godzin ;). Na szczęście hotel okazał się piękną, zieloną oazą z dobrze zaopatrzonym barem … Humory się na natychmiast poprawiły. To było na prawdę bardzo sympatyczne miejsce. A bar był zlokalizowany przy basenie … Tam już zostaliśmy …
Dzień 7 – 05.03.2016 (sobota) – 270 km
Chociaż w barze było piwo i whiskey, wstaliśmy o rozsądnej porze. Może to zasługa temperatury. Rano było dużo chłodniej. Humory dopisywały. Dlatego postanowiliśmy lekko zmienić trasę i jechać prosto na przejście graniczne w Karang. Śniadanko nie było zbyt obfite ale dosyć smaczne. Po spakowaniu ruszyliśmy nad pobliskie Lac Rose, które jest lokalna atrakcją turystyczną. Woda jeziora ma różowy kolor, który zmienia się w zależności od kąta padania promieni słonecznych. Barwa ta powstaje dzięki sinicom i minerałom z brzegu jeziora. Jezioro charakteryzuje się ogromnym zasoleniem. Jest 10 razy bardziej słone niż Ocean Atlantycki u wybrzeży Senegalu. Tam też tubylcy wydobywają sól. Gdy pojawiliśmy się nad brzegiem jeziora, natychmiast zaatakowały nas kolorowo ubrane panie, sprzedające pamiątki. Pozwoliły nawet za darmo się fotografować … niestety po chwili stanowczo zachęcały nas do odwdzięczenia się kupnem oferowanych przez nie pamiątek. Gdy już udało się nam od nich opędzić ruszyliśmy dalej na południe. Krajobraz nie rozpieszczał. Po kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do Parku Narodowego Bandia – ekologicznej perły Senegalu. Wykupiliśmy drogie bilety i zapakowaliśmy się razem z przewodnikiem do pick-up’a. Park Narodowy Bandia zajmuje 3500 hektarów. Jechaliśmy szutrowymi drogami w towarzystwie olbrzymich baobabów, kolczastych krzewów i bujnej roślinności. Po drodze natchnęliśmy się stada wołów, zebr, antylop, gazeli, strusiów, żyraf oraz małp. Zobaczyliśmy nawet dwa jedyne w Senegalu nosorożce ;). Na koniec tuz przy restauracji wylegiwały się krokodyle. Wycieczka była udana. Mogliśmy zobaczyć dzikie zwierzęta w swoim naturalnym środowisku. Po ponad godzinnym safari udaliśmy się na parking po motocykle. Im dalej od Dakaru tym ruch robił się coraz mniejszy. Niestety po drodze trafiliśmy na remonty dróg. O dziwo ciągnęły się około 50 kilometrów. To było wyczerpujące doświadczenie. Jechaliśmy w temperaturze 42 stopni C, w kłębach kurzu wydobywającego się spod kół ciężarówek. Musieliśmy odpocząć. Do granicy było już blisko. Późnym popołudniem dojechaliśmy do przejścia. Panował tam bardzo duży ruch pieszy, a samochody stały zaparkowane na środku drogi. Zdziwiło nas to dosyć mocno. Ale to przecież Afryka … nie powinno nic dziwić. Niestety dosyć szybko dowiedzieliśmy się czemu panował tam taki harmider. Senegalski urzędnik poinformował nas, że nie zostaniemy wpuszczeni do Gambii. Okazało się, że rządy Senegalu i Gambii nie potrafią się porozumieć i wprowadziły przed kilkoma dniami zakaz wpuszczania i wypuszczania pojazdów z Gambii. Ta wiadomość nas dobiła. Zwłaszcza, że to był nasz cel, który chcieliśmy osiągnąć po przejechaniu 3500 km … A Gambia była tak blisko. Po odbyciu kolejnych rozmów dowiedzieliśmy się, że do Gambii możemy dostać się na pieszo … Zmierzchało. Musieliśmy działać. Szybka burza mózgów i padła decyzja … szukamy noclegu i wracamy tu jutro bez motków! Wynajmiemy na granicy busa, który dowiezie nas do stolicy Gambii czyli Bandżulu. Przecież musimy osiągnąć cel. Wróciliśmy się 20 km na północ i znaleźliśmy uroczy hotelik z basenem. Podczas kolacji okazało się, że w tym hotelu nocuje grupa z Polski. Dogadaliśmy się z polskim rezydentem i załatwił nam transport do granicy. Dalej musieliśmy już sami działać. W hotelu zgodzili się aby zostawić motocykle na kolejna noc. To była dobra wiadomość tego niezbyt szczęśliwego dnia … Nasze żale koiliśmy lokalnym piwem, które serwował bar.
Dzień 8 – 06.03.2016 (niedziela)
Ponieważ do hotelu dotarliśmy późnym wieczorem, rano postanowiliśmy się rozejrzeć. Okazało się, że wokoło znajdowały się rozległe rozlewiska z lasami namorzynowymi. To była bardzo ładna okolica jak na Senegal. Z kierowcą busa byliśmy umówieni na 8.30. Trzeba było się szybko zebrać aby zdążyć jeszcze zjeść śniadanko. Punktualnie o czasie ruszyliśmy w stronę przejścia granicznego w Karang. Po drodze przejechaliśmy przez pobliskie wioski z charakterystyczną senegalską zabudową. Po niecałej godzinie dotarliśmy po raz drugi na granicę. Już wiedzieliśmy do którego „biura” od razu ruszyć. W przejściu do pokoju jednego z urzędników, który wpisywał nas do jakiejś bardzo ważnej księgi była umiejscowiona spora klatka. O dziwo leżał w niej jakiś osobnik. Raczej przedstawiciel lokalnej społeczności. Nie pytaliśmy co nabroił. Chcieliśmy jak najszybciej dokonać wszelkich wymaganych czynności i wyjść z tego mało ciekawego budynku. Ten widok przypomniał nam gdzie jesteśmy … Szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę parkingu busów. Po kilku minutach negocjacji … wybraliśmy Mercedesa ;). Towarzyszył nam tylko jeden tubylec. Czyli mieliśmy cały samochód tylko dla siebie. Co jest rzadkim widokiem. Bus nie był najnowszy. Wydawał bardzo dużo dziwnych dźwięków. Oczywiście klimatyzacji tez nie posiadał co przy panującej temperaturze znacznie uprzyjemniłoby jazdę.Kierowca robił co mógł aby dowieźć nas całych do portu w Barra. Nie mógł się zbytnio rozpędzić dlatego po prawie godzince byliśmy na miejscu. Okazało się, że za chwile odpływa prom. Szybko kupiliśmy bilety i szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę promu. Ponieważ doszliśmy do niego jako prawie ostatni mieliśmy wątpliwości czy uda nam się załapać na rejs. Tłok był niemiłosierny. Na szczęście ktoś od tyłu dopychał całe towarzystwo. Na promie były również samochody i to niektóre naprawdę duże. Między nami stały kobiety z dziećmi i ładunkiem na głowie. O zwierzętach nie będę wspominał … Tam wykorzystuje się każdy metr przestrzeni. Liczyliśmy tylko, że prom nie jest zbytnio przeciążony i dopłynie na drugą stronę rzeki Gambia. Przeprawa była męcząca. Godzina spędzona w wysokiej temperaturze na stojąco w wielkim ścisku. Ciekawe jak byśmy to zrobili z motocyklami … Ponieważ ostatni wchodziliśmy to i wyszliśmy prawie ostatni. Mogliśmy zobaczyć ilu ludzi skorzystało z tej formy komunikacji. Po wyjściu z portu od razu zaatakowali nas taksówkarze oferujące swoje usługi. Tam panował totalny chaos. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i w którą stronę się udać. Dogadaliśmy się z dwoma taksówkarzami, którzy zaoferowali, że zawiozą nas do fajnego i niezbyt drogiego hotelu. Przy okazji szybko zwiedziliśmy miasto. Banjul jest stolicą państwa i zamieszkuje je tylko 34 tysiące ludzi. W sumie nie ma zbyt wiele do zaoferowania. No może oprócz piaszczystych plaż, które mieliśmy zobaczyć później. Po odwiedzeniu kilku hoteli znaleźliśmy taki, który nam odpowiadał. Miał basen, bar i miłą obsługę. Po chwili wszyscy spotkaliśmy się na basenie gdzie można również było napić się czegoś zimnego ;). Gdy zgłodnieliśmy ruszyliśmy w miasto. Tam można było dobrze zjeść, napić się i napatrzeć na bardzo urodziwe kobiety … W pobliskim sklepie zakupiliśmy dostępny i tani alkohol. Skonsumowaliśmy go już w hotelu. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem na plaży jest koncert reggae. Nie mogliśmy odpuścić tej atrakcji. Plaża, zachodzące słońce i muzyka, która zawsze kojarzy się z takimi widokami. Na plaży było mnóstwo ludzi. Chyba większość z mieszkańców wyległa nad Ocean. My zaś postanowiliśmy zrobić sobie pamiątkową fotkę. W promieniach zachodzącego słońca udaliśmy się na miejsce zapowiedzianego koncertu. Okazało się, że to była bardziej dyskoteka w rytmie jamajskiej muzyki. Można dodać tylko jedno. Tam potrafią się bawić … W sympatyczny sposób zakończyliśmy ten udany aczkolwiek nie motocyklowy dzień.
Dzień 9 – 07.03.2016 (poniedziałek)
Ponieważ to miał być kolejny dzień odpoczynku bez motocykli to nie zrywaliśmy się z samego rana. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i zadzwoniliśmy po naszych taksówkarzy. Po pół godzinie przyjechali i zabrali nas w okolice portu. Postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Rzeczywiście nie było tam co oglądać oraz kupić. Przeważały podróbki sportowych ubiorów znanych zachodnich marek ;). Wróciliśmy do portu. Po zakupie biletów na prom i usadowiliśmy się w poczekalni. Oczekując na prom obserwowaliśmy lokalesów. Sporo tam się działo. Co chwilę ktoś podchodził oferując nam kolejne słuchawki, ładowarki, obudowy do aparatów, napoje, lody, ręczniki, koszulki czy też leki ;). Jakoś nikt nie miał odwagi skusić się. Po dobrej godzinie przypłynął prom i zrobiło się nerwowo. Wszyscy wstali i ustawili się jak najbliżej kraty, która dzieliła nas od wejścia na nadbrzeże. Po jej otwarciu zaczął się wyścig po nieliczne miejsca siedzące. Na szczęście udało nam się załapać na najlepsze miejscówki na górnym pokładzie. Tym razem rejs trwał krócej. Po 45 minutach dobijaliśmy do brzegu, który był usiany licznymi i bardzo kolorowymi łodziami. Widać, że rybołówstwo jest tu popularnym sposobem na życie ;). Z promu schodziliśmy jako jedni z ostatnich. Przeszliśmy przez lokalny rynek. Handlowano tam dosłownie wszystkim. Wynajęliśmy busa i ruszyliśmy w stronę naszego hotelu. Dosyć wcześniej dotarliśmy do miejsca gdzie zostawiliśmy nasze motocykle. Na szczęście stały w tym samym miejscy, w którym je zostawiliśmy. Od razu udaliśmy się do baru. Byliśmy wykończeni. Niestety w hotelu pojawił się problem z miejscem noclegowym. Po długich i mało przyjemnych negocjacjach otrzymaliśmy jeden duży pokój. To był chyba najdroższy pokój w naszej motocyklowej karierze ;). W tym pokoju w bardzo wesołej atmosferze przy akompaniamencie kuchenek gazowych i metalowych kubków zakończyliśmy wieczór …
Dzień 10 – 08.03.2016 (wtorek) – 340 km
W tej okolicy było bardzo gorąco i parno. Dlatego postanowiliśmy wcześniej wstać i ruszyć gdy było jeszcze w miarę chłodno. Słońce dopiero wschodziło, a my już byliśmy w drodze … Mijaliśmy kolejne budzące się dożycia senegalskie wioski. Ze względy na remonty dróg musieliśmy poruszać się po szutrach. Dokuczał nam wydobywający się spod kół kurz. Na szczęście panował mniejszy ruch. Udało nam się bardzo szybko pokonać pierwsze 100 kilometrów. Słońce szybko wschodziło i nieuchronnie podnosiło temperaturę. Tym razem jechaliśmy na północ inną drogą. Chcieliśmy ominąć remonty dróg. Oddaliliśmy się od wybrzeża. Było dużo spokojniej i zarazem ciekawiej. Ponieważ Jacek zażyczył sobie zdjęcie z „wioską z patyków”, przy pierwszej lepszej okazji zatrzymaliśmy się aby wykonać kilka pamiątkowych zdjęć i zjeść obiad. Tubylcy bardzo szybko nas zauważyli i zaczęli się do nas kierować … Wszyscy schroniliśmy się w cieniu olbrzymiej akacji. Na szczęście zdążyliśmy spożyć nasze liofilizaty. Głupio by było przy nich spożywać takie dziwne potrawy … O dziwo nasi Goście bardzo chętnie pozwalali się fotografować. Nie mogło zabraknąć wspólnej fotki ;). Okazało się, że w większości to były kobiety oraz dzieci. Rozdaliśmy im wszystkie słodycze jakie wieźliśmy z kraju. Dodatkowo Adam i Dex rozdali gadżety jakie przeznaczyli na ten szczytny cel. Najbardziej cieszyły się dzieciaki. Po rozdaniu prezentów dwie dziewczynki zaczęły wybijać rytmy na plastikowym kanistrze oraz blaszanej misce. Kobiety zaczęły śpiewać. W momencie rozkręciła się impreza. Jak niewiele im potrzeba do dobrej zabawy. Zrobiło się klimatycznie … Niestety nie mogliśmy tam zbyt długo gościć. Czekało nas jeszcze wiele kilometrów. Zrobiliśmy kolejne grupowe zdjęcie i pożegnaliśmy się z naszymi nowymi znajomymi. Ponieważ na drodze nie było zbyt dużego ruchu to pojawiły się zwierzęta. Bardzo często musieliśmy zwalniać. Krajobraz był usiany licznymi baobabami, które są symbolem afrykańskiej sawanny. To bardzo tajemnicza roślina. Nazywana czasem drzewem rosnącym do góry nogami. Wraz zsekwoją jest jedyną rośliną na Ziemi, która pamięta czasy sprzed wielu tysięcy lat. Przy jednym z baobabów postanowiliśmy zrobić sobie sesje zdjęciową. Po drodze mijaliśmy dużo różnych i dziwnych budynków. W tym olbrzymie meczety. W Senegalu 96% mieszkańców to przedstawiciele islamu. Po południu dojechaliśmy do bazy. Ponownie gościliśmy pod Saint-Louis. Tym razem na jednej ze stacji zaopatrzyliśmy się w senegalską whiskey. W tym miejscu można naprawdę wypocząć. Chłodny zefirek od Oceanu i cień palm sprawiał, że zapomnieliśmy o zmęczeniu. Wieczorem przyłączył się do nas Niemiec, który po rozstaniu z ukochaną wsiadł na rower i znalazł się w Senegalu ;). Podróż zajęła mu pół roku i nadal nie ma planu na powrót … To był miły ale bardzo długi wieczór …
Dzień 11 – 09.03.2016 (środa) – 380 km
Wiedząc co może nas czekać na przejściu granicznym z Mauretanią, ruszyliśmy z samego rana. Do granicy dojechaliśmy bardzo szybko. Było jeszcze w miarę chłodno. Poza tym to tylko 50 kilometrów. Tym razem nie skorzystaliśmy z pomocy „majfrendów”. O dziwo dzięki tej decyzji, szybciej przejechaliśmy oba przejścia. Może dlatego, że było wcześnie i urzędnicy mieli jeszcze ochotę pracować. Dalej to była znana już nam szutrowa tarka … Przy wojskowym check-poincie postanowiliśmy chwilę odpocząć i poczekać na resztę załogi. Choć pod groźba kary nie wolno w takich miejscach robić zdjęć, a już w ogóle mundurowym, my się tym nie bardzo przejęliśmy. Dokumentacja fotograficzna musi być ;). Robiło się bardzo ciepło. To otwarty teren pozbawiony kawałka cienia. Dlatego ostrożnie jechaliśmy przez Park Narodowy Diawling. Musieliśmy uważać na dzikie zwierzęta, których w tym miejscu nie brakuje. Z ponownego wjechania na asfalt najbardziej cieszył się Jacek ;). Ta tarka strasznie go umęczyła. Krajobraz zaczął się zmieniać. Skończyła się sawanna, a zaczęła pustynia. W czasie jednego z kolejnych postojów podjechał do nas motocyklista … Byliśmy zaskoczeni. Przecież tu takich się nie widuje. Po zdjęciu kasku i wymianie kilku zdań okazało się, że od 8 miesięcy jedzie z Japonii do Kapsztadu w RPA. Tyle czasu jechał przez Azję i Europę. I to w dodatku sam. Niesamowity kozak. Po kilku godzinach dojechaliśmy ponownie do stolicy Mauretanii. Tym razem wybraliśmy bardziej cywilizowany hotel. Poza tym nie potrzebowaliśmy na tą chwilę opony ;). Nawigacja zaczęła nas prowadzić w bardzo skomplikowany sposób. Było coś nie tak. Wąskie uliczki stolicy czym dalej tym bardziej były zatłoczone. W pewnym momencie okazało się, że jedziemy przez jakiś bazar, a zdziwieni lokalesi w ogóle się nami nie przejmowali i nie zwracali na nas uwag. Staraliśmy się być opanowani i również ich ignorować. Jednak w pewnym momencie dojechaliśmy do skrzyżowania wąskich ulic gdzie na środku, naprzeciwko siebie stanęły dwa bardzo długie TIR-y . Wyluzowani kierowcy z uśmiechem na twarzy nie mieli zamiaru szukać rozwiązania tego „problemu”. Gdzie jest Policja ? Kto tu w ogóle kieruje ruchem ? Temperatura sięgała prawie 40O C, my w kaskach i kompletnych ubraniach motocyklowych. Sprzęty się grzeją, a wszyscy wokół nas dobrze się bawią. Skwitować to można było jednym powiedzeniem „this is Africa”. Trzeba było mocno trzymać nerwy na wodzy aby komuś nie zrobić krzywdy. Po kilku minutach utarczek słownych, we wszystkich możliwych językach udało się doprowadzić do sytuacji gdzie między ciężarówkami zrobiła się na tyle wystarczająca luka aby przecisnąć się naszymi motocyklami. Po przejechaniu tego krytycznego miejsca postanowiliśmy zatrzymać się i zasięgnąć języka. Na szczęście jeden miły osobnik widząc nasze kłopoty ze znalezieniem drogi postanowił nam pomóc. Po poinformowaniu go o nazwie naszego hotelu , zadzwonił tam i po kilkunastu minutach przyjechał po nas ich pracownik. Przeprowadził nas przez labirynt uliczek i po chwili dojechaliśmy do miejsca noclegu. Hotel znajdował się w spokojniejszej części miasta. W pobliżu licznych instytucji. Mogło to oznaczać, że nie co się martwić o motocykle. Parking był przed budynkiem. Ponieważ hotel nie dysponował restauracją, odpaliliśmy kuchenki i przygotowaliśmy smaczną liofilizowana kolację. Popiliśmy ją tym co przeszmuglowaliśmy z Senegalu. Jeszcze długo wspominaliśmy przejazd przez zatłoczone i pozbawione jakichkolwiek reguł ruchu drogowego miasto. To był kolejny miły i bardzo długi wieczór …
Dzień 12 – 10.03.2016 (czwartek) – 510 km
Rano okazało się, że tuż za rogiem hotelu znajdował się mały sklepik spożywczy. Tam kupiliśmy pieczywo, topione serki i gotowane jajka. W Maroku jest taki zwyczaj, że w sklepach można dostać jajka gotowe do spożycia ;). Po zjedzeniu śniadanka szybko się zebraliśmy i zaczęliśmy szukać bankomatu. Potrzebowaliśmy gotówki na zakup benzyny, która nie wszędzie jest dostępna. Do granicy mieliśmy przecież ponad 400 kilometrów. Dosyć szybko znaleźliśmy bankomat. W sumie nie było czemu się dziwić … przecież to stolica kraju. Gdy odjeżdżaliśmy spod banku, Mateuszowi wystrzeliła przednia opona. Okazało się, że ma „flaka” … Od razu rozwinęliśmy swój podręczny „warsztat”. Wszyscy rwali się do roboty. Jednak postanowiliśmy nie wymieniać dętki tylko najpierw napompować koło. Po chwili pracy naszej mini sprężarki, manometr pokazywał coraz wyższe ciśnienie. Gdy doszło do odpowiedniej wartości wyłączyliśmy pompkę i przyglądaliśmy się wskazówce ciśnieniomierza… Po kilku minutach wskazówka nawet nie drgnęła. Zdecydowaliśmy się jechać dalej. Szkoda czasu. Po wyjechaniu z miasta krajobraz nie rozpieszczał. Było strasznie gorąco. Po dobrej godzinie zrobiliśmy sobie przerwę na kawę. Przy okazji uzupełniliśmy w zbiornikach paliwo z naszych dodatkowych kanisterków. Pomiędzy Nawakszutem, a granicą nie ma zbyt wielu zakrętów. Długie proste powodują, że droga strasznie się ciągnęła. Po 4 godzinach dojechaliśmy do granicy. Na szczęście tym razem po stronie mauretańskiej dosyć szybko załatwiliśmy niezbędne stempelki. Nie było niespodzianek. Po małej godzince ponownie wjechaliśmy na czterokilometrowy odcinek ziemi niczyjej. Nasze doświadczenie poskutkowało. Ten trudny odcinek pokonaliśmy 10 minut szybciej niż przy wjeździe do Mauretanii. Bardzo się cieszyliśmy gdy dojechaliśmy do przejścia po stronie marokańskiej. Dla nas to była już cywilizacja … Niestety trafiliśmy na jakąś „zakręconą” zmianę. Każdy mówił co innego. Przejście tych wszystkich okienek zajęło nam sporo czasu. Dodatkowo skierowano nas na skaner … Oczywiście nie był to koniec. Musieliśmy jeszcze trochę polatać i wyjaśnić parę spraw mało kumatym pogranicznikom. Po dwóch godzinach byliśmy za bramą. Tam zatankowaliśmy nasze rumaki i po krótkiej przerwie ruszyliśmy na północ w poszukiwaniu trochę lepszego hotelu niż te dostępne na granicy. Po kilkudziesięciu kilometrach trafiliśmy na fajne miejsce. Dobry komfort i otwarta knajpka zachęcała do pozostania. Na kolacje zamówiliśmy tadźina.W miłej atmosferze spędziliśmy wieczór i noc, ciesząc się, że jesteśmy już prawie w domu ;).
Dzień 13 – 11.03.2016 (piątek) – 780 km
Hotel opuściliśmy z samego rana, bez zbędnej zwłoki. Było chłodno … jak na warunki afrykańskie. Temperatura wynosiła tylko 13 stopni C. Jednak z każdym kilometrem rosła. Po kilku godzinach, Mateusz zaczął zgłaszać problemy z przednim kołem. Zatrzymaliśmy się aby sprawdzić co się stało. Gdy zastanawialiśmy się co dalej, Marki i Piotrek zjechali nad Ocean aby obejrzeć okolicę. Po ponownym napompowaniu opony pojechaliśmy dalej. Niestety po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach sytuacja powtórzyła się. Z tego względu poszukaliśmy miejsca aby ostatecznie wymienić felerną dętkę. Przy okazji zjedliśmy lunch i napiliśmy się kawy. Okolica była bardzo ciekawa. Po dobrej godzince ruszyliśmy dalej na północ. Droga prowadziła nas wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Pejzaż często się zmieniał. Na szczęście na Saharze Zachodniej pomimo mniejszej ilości miejscowości niż w Maroku można tam dostać paliwo. Gdy była tylko możliwość zatrzymywaliśmy się na odpoczynek i uzupełnienie benzyny. Przed wieczorem dojechaliśmy do stolicy Sahary Zachodniej. Na stacji paliw oprócz paliwa dostaliśmy kurczaki z rożna. To była świetna wiadomość. Już dawno nie jedliśmy drobiu ;). To sprawiło, że wieczór spędziliśmy przy suto zastawionym stole …
Dzień 14 – 12.03.2016 (sobota) – 650 km
Ze stolicy Sahary Zachodniej wyjechaliśmy bardzo wcześnie. Hotel nie posiadał restauracji czyli nie musieliśmy czekać na śniadanie. Nie było zbyt gorąco i dzięki temu komfortowo pokonywaliśmy kolejne kilometry drogi prowadzącej nas wzdłuż wybrzeża. Przy kolejnym postoju zauważyliśmy, że opona w geesie Pawła znów pęka … Tak to ta, z której zakupu w mauretańskim hotelu tak się cieszyliśmy. W sumie nie była nowa, a przejechała z nami prawie 4000 km w gorącym i mało przyjaznym klimacie. Jednak wyglądało to słabo. Postanowiliśmy w pierwszej większej miejscowości poszukać jakiegoś sklepu z oponami lub wulkanizatora. Na szczęście to było już terytorium Maroka i warsztatów wulkanizacyjnych tam nie brakuje. W jednym z nich zapytaliśmy szefa czy może załatwić nam oponę do wskazanego motocykla. Kiwnął głową, wsiadł na skuter i zginął za rogiem jednej z uliczek. Po kilkunastu minutach przyjechał z nową, zawiniętą w srebrno-niebieską folię oponą. Po okazaniu nam chińskiego produktu stwierdziliśmy, że nie zgadza się tylko jej szerokość. Była o rozmiar węższa. Po krótkich konsultacjach zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty. Cała usługa została przeprowadzona bardzo szybko i fachowo. Oczywiście jak na warunki afrykańskie. Koszt to jedyne 70 euro ;). Gees wyglądał śmieszne z tą gumą … Najważniejsze, że była nowa i nie popękana. Beemka dziwnie się prowadziła ale przede wszystkim bardziej bezpiecznie. W kolejnej większej miejscowości zjedliśmy obiad. Nie mogliśmy sobie odmówić tradycyjnej marokańskiej potrawy czyli tadzina.To był posiłek w stylu full-wypas tak długo wyczekiwany. Poza tym obiad był jednym z najtańszych w czasie naszej motowyprawy. Za 5 euro dostaliśmy przekąski, przystawki, danie główne i oczywiście wodę do popicia ;). Czym dalej na północ tym bardziej ruch się wzmagał. W pobliżu Agadiru było już ciężko. Odwykliśmy od takiego zamieszania na drodze. Przedmieścia tego miasta mocno nas zmęczyły. Ciągnęły się w nieskończoność. Dzięki temu do hotelu dojechaliśmy po zmierzchu. Byliśmy wyczerpani. Zjedliśmy kolację przygotowaną z tego co pozostało. Wypiliśmy kilka drinków i zasnęliśmy bardzo szybko..
Dzień 15 – 13.03.2016 (niedziela) – 750 km
Nasz hotel okazał się bardzo dużym obiektem. Ciężko było się tam odnaleźć. Na szczęście wszyscy spotkaliśmy się na śniadaniu. Wreszcie mogliśmy skosztować wędliny, nie wspominają o jajkach, które od pewnego momentu można było nabyć. Po obfitym śniadaniu chcieliśmy jak najszybciej wydostać się z Agadiru. To jest na prawdę duża aglomeracja. Od razu skierowaliśmy się w stronę autostrady. Przyjęliśmy kierunek Marrakesz, Casablanca, Rabat. Nic ciekawego nie można napisać o jeździe autostradą. Może tylko poza jednym określeniem … nuda. W okolicach Rabatu źle zjechaliśmy z autostrady. Dzięki tej pomyłce przejechaliśmy przez stolicę Maroka. Okazało się, że miasto wizytował Król. Sporo z tym było zamieszania. Przypominało to panikę iście z czasów komuny. Mnóstwo tajniaków, na każdej latarni flaga i zablokowane drogi. W pewnym momencie i nas zatrzymano na stacji paliw. Musieliśmy poczekać aż przejedzie jakaś rządowa delegacja. Fajnie było to obserwować. U nas już nie widuje się takich sytuacji. Ta atrakcja kosztowała nas godzinę. Po południu dojechaliśmy do Asilah, miejscowości w której mieliśmy spędzić ostatnią noc na czarnym kontynencie. Niewielkie, senne miasteczko posiada fajną atmosferę. Z czasów portugalskiego panowania do dziś dotrwały masywne mury obronne, otaczające jedną z najlepiej zachowanych marokańskich medyn. Zwiedzanie starówki zaczęliśmy od zjedzenia obiadu. Potem ruszyliśmy w poszukiwaniu pamiątek. Nie mogło zabraknąć fotki grupowej ;). Resztę pieniędzy wydaliśmy na zakupy. Chłopaki byli zadowoleni. Mieli z czym wracać do domu. Po zmroku dojechaliśmy do zlokalizowanego przy plaży hotelu. Wieczór zakończyliśmy tradycyjnie ... Zwłaszcza, że to była zielona noc ;).
Dzień 16 – 14.03.2016 (poniedziałek) – 280 km
Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Do portu mieliśmy tylko 90 km. Jednak prom do Europy wypływał bardzo wcześnie. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć na stary kontynent. W porcie wszystkie odprawy udało nam się szybko załatwić i stanęliśmy wraz ze swoimi wiernymi rumakami przed wjazdem na prom. Po wjeździe nasze motki tradycyjnie umocowała obsługa techniczna. Użytkownik ma tylko postawić motocykl na bocznej stopce. My zaś udaliśmy się na górny pokład aby pożegnać czarny ląd, który był naszym domem przez ponad dwa tygodnie. Po chwili ujrzeliśmy znaną nam górę Tarika leżącą na terenie Gibraltaru. Oznaczało to, że niebawem będziemy w Europie ! W cieśninie gibraltarskiej panuje spory ruch. Na promie oddawaliśmy się odpoczynkowi w oczekiwaniu na sygnał sieci komórkowej europejskich operatorów telekomunikacyjnych. Każdy chciał jak najszybciej odbyć wytęsknioną rozmowę z najbliższymi. Rejs trwał nieco dłużej niż godzina. Po zjechaniu z promu, Jacek w tradycyjny sposób przywitał europejska ziemię ;). Następnie pojechaliśmy w stronę Malagi i domu Marka gdzie była nasza baza. Szybko spakowaliśmy cały inwentarz do busa i na lawetę, a następnie udaliśmy się na wieczorną ucztę związaną z zakończeniem naszej motowyprawy do Gambii. Marek ugościł nas wyśmienitymi stekami z hiszpańskiej wołowiny.
To był wspaniale spędzony czas w gronie niestrudzonych podróżników, którzy niezłomnie dotrzymywali kroku w różnych nie zawsze łatwych warunkach. Przejechaliśmy wspólnie przez te 16 dni około 7500 km. Najwyższa temperatura jaką odczuliśmy wynosiła 42 stopnie C. W międzyczasie wymieniliśmy dwie opony i jedną dętkę. Zwiedziliśmy choć tylko przelotnie Maroko, Saharę Zachodnią, Mauretanie, Senegal i Gambię. Jesteśmy bogatsi w wiele niezapomnianych przeżyć, które pozostaną w naszej pamięci na bardzo długo.
Do następnego razu …
KONIEC